Sonntag, 8. Juli 2012

Leopold Museum I

     Leopold Museum zawdzięcza swoje zbiory, podobnie jak Albertina, parze austriackich kolekcjonerów. Rudolf Leopold po swojej pierwszej wizycie w Kunsthistorisches Museum doznał olśnienia i zaczął skupywać obrazy w okolicach lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Interesował się szczególnie Schielem i być może dzięki niemu zauważono tego oryginalnego malarza. W latach dziewięćdziesiątych państwo austriackie kupiło od Leopoldów całą kolekcję za jedną trzecią ceny (co i tak daje grube miliony dolarów) i przy okazji ofiarowało Rudolfowi dożywotnio funkcję dyrektora nowo powstałego muzeum. Leopold Museum znalazło siedzibę w kremowym klocku wewnątrz kompleksu Museumsquartier otwartym w 2001 roku.

     O ile od zewnątrz budynek pasuje do otoczenia jak pięść do nosa lub jak młot do firanki, o tyle w środku zrobił na mnie pozytywne wrażenie. Przede wszystkim moje serce już na wejściu podbiła* doskonale działająca klimatyzacja! Poza tym muzeum wydaje się jakby wyciosane z jednego kawałka kremowego marmuru. Forma prosta, kąty proste i proste linie. Szlachetność i surowość otoczenia pozwala skupić się na wystawach, które zaiste wymagają szczególnej uwagi. Leopold Museum chwali się ponad pięcioma tysiącami prac, głównie austriackich malarzy z dwudziestego wieku.

     Podczas naszej wizyty na pierwszy rzut poszedł Klimt. Bo to rok Klimta i Klimta wystawiają teraz wszędzie i wszystko. U Leopoldów akurat zorganizowano obszerną wystawę pod tytułem "Klimt osobiście". Przyglądaliśmy się bliżej biografii malarza, która może nie obfitowała w nagłe zwroty akcji, ale była dość interesująca. Po pierwsze rzucają się w oczy stosy kartek, listów i pocztówek wysłanych przez Gustawa do jego "towarzyszki życia" - Emilii Flöge. Częstotliwością wysyłania wiadomości mógłby zawstydzić niejednego namiętnego esemesarza. Pisał jej o wszystkim: że mu dobrze, że mu źle, że tęskni, że się nudzi, że się dobrze bawi, że był na wystawie, że poznał tego a tego, ale go nie lubi, że cośtam... Po prostu wszystko. Żeby było ciekawiej, Emilia była siostrą żony brata Gustawa. Związek Heleny Flöge i Ernsta Klimta nie trwał zbyt długo, ze względu na śmierć mężczyzny w rok po ślubie. Za to bliska zażyłość Gustawa i Emilii przetrwała dwadzieścia siedem lat (zakończona również śmiercią mężczyzny). 

Para nigdy się nie pobrała, nie mieli wpólnego potomstwa. Klimt mieszkał przez całe życie w jednym domu z matką i siostrami. Miał szóstkę dzieci, które uznawał, z trzema różnymi kobietami. Jak na artystę jego poczucie ojcostwa było nader rozwinięte. Przyznał się do wszystkich, posyłał swoim dzieciom fundusze na utrzymanie, czasem je odwiedzał i rysował, listownie dopytywał o zdrowie. Publicznie malarz pokazywał się jednak wyłącznie z paniami Flöge. Razem pracowali przy domu mody "Siostry Flöge", wyjeżdżali na wakacje w góry, promowali sztukę użytkową, feminizm i luźne stroje bez gorsetów. Ach! Jaka szkoda, że siostry zniszczyły wszystkie swoje listy do Gustawa! Jakaż byłaby to uczta dla łowców plotek i ploteczek! Korespondencja samego centrum towarzyskiego Wiednia z przełomu wieków. 

     Bo trzeba wiedzieć, że Klimt wywołał swego czasu poważny skandal i dyskusję na temat sztuki i praw artysty. Gustaw i Ernest Klimtowie do spółki z Franciszkiem Matschem założyli spółkę: Künstler-Compagnie. Pracowali w ramach swojej kompanii jako wysoko wykwalifikowani malarze pokojowi... To znaczy realizowali duże zamówienia takie jak malowidła ścienne i sufitowe: Kunsthistorisches Museum, teatr w Karlsbadzie, Burgtheater, Hermesvilla. W 1894 roku dostali zlecenie (już bez Ernesta) na obrazy zdobiące sufit Uniwersytetu Wiedeńskiego symbolizujące poszczególne wydziały. Klimt namalował "Philosophie", "Medizin" i "Jurisprudenz". Stylistycznie byy to obrazy typowe dla niego.  Esowate linie, postacie nagie lub spowite w fantasmagoryczne tkaniny, lekko iniryczny nastrój. Jeżeli jednak chodzi o ujęcie tematu, spotkał się z ostrą krytyką. Profesorowie uniwersyteccy nie potrafili przeżyć tego, że Klimt zburzył koturnowość ich dziedzin i przedstawił także ich ciemne, brzydkie i zupełnie nieidealne strony. Na "naukach prawa" na przykład w centrum znajduje się winowajca opanowany przez wyrzuty sumienia w postaci czegoś w rodzaju ośmiornicy. Otaczają go też Furie w postaci pięknych kobiet. Prawo i kara stoją natomiast gdzieś daleko w górze, jakby w zupełnie innym wymiarze. Takiego lekceważenia litery prawa przecież żaden prawnik nie odpuści!

    Oryginały z Uniwersytetu nie przetrwały niestety wojny. Znane są teraz ze wstępnych szkiców Klimta i czarnobiałych fotografii. Uśmiecham się pod nosem na myśl, że niegdyś uznano je za skandalizujące. Ludzie sprzed stu lat stwierdzili, że są moralnie szkodliwe, że niszczą porządek świata. Odmówili artystom prawa do własnych, niezgodnych z obowiązującą normą, interpretacji. Dziś obrazy Fakultetów nie są w stanie szokować. Przedstawienia nie są brzydkie, nawet coś przedstawiają, mają wyraźne, całkiem sensowne, przesłanie. Czegóż chcieć więcej?

     Zrażony Klimt nigdy więcej nie przyjął państwowego zamówienia. Mimo to nie mógł narzekać na biedę. Za jeden ze swoich pejzaży (bodajże za "Dużą topolę") dostał ośmiokrotność rocznej pensji typowej nauczycielki z tamtych czasów. A trzeba wiedzieć, że w tym samym czasie skończył trzy inne pejzaże, dalsze trzy rozpoczął. Mógłby sobie za to kupić pałacyk z wyposażeniem.  W jego czasach nikt nie przebił tych cen.



* Trzeba tu mieć na uwadze kontekst wydarzeń. W Wiedniu temperatura już od jakichś trzech tygodni standardowo osiąga co najmniej 30'C w cieniu...

Samstag, 7. Juli 2012

Absynt u wiedeńskiej skrzypaczki

     Tytuł prawie odpowiada rzeczywistości. Absynt był. Skrzypaczki nie było, za to miałam okazję zwiedzić jej pracownię.

     Właścicielką mieszkania jest Polka, która gra w Operze Wiedeńskiej. Tak, taaaak... Jest naprawdę dobra. Pracuje (to znaczy ćwiczy lub daje lekcje) w niewielkim mieszkanku zagubionym wśród kamienic trzeciej dzielnicy (Landstraße). Za wielkimi drewnianymi drzwiami z żelaznymi okuciami kryje się zapuszczony korytarz. Odrapane ściany, porozdzierane skrzynki na listy (zupełnie jakby ktoś rozpaczliwie chciał otworzyć skrzynkę bez klucza), tu i ówdzie sterty makulatury, jakiś stary materac. W kilku miejscach niezatuszowane ślady po wymianie instalacji. Mijane drzwi są wysokie, drewniane, pomalowane białą farbą olejną. Jednak za zakrętem, przy samym końcu korytarza, znajdują się niższe drzwi, nowe, prawie pancerne. Za tymi drzwiami pracuje skrzypaczka.

     Mieszkanko właściwie nie do końca jest mieszkaniem. Ma co prawda pełnoprawną łazienkę i łóżko, ale z kuchennych przyrządów tylko lodówka wstawiona do wąskiego korytarzyka. Jakaś szczątkowa zastawa. Za korytarzykiem, za podwójną parą drzwi wita nieduży pokoik. Od razu naprzeciw wejścia ściana zastawiona płytami. Wyłącznie muzyka klasyczna i wyłącznie utwory na skrzypce. Nie żebym narzekała na ubogość, skrzypce dają przecież szerokie pole do popisu... Płyty flankują dwa wysokie okna, które wychodzą na ogród. Przy prawej ścianie stoją półki z nutami i książkami. W kącie sprzęt odtwarzający. Przy lewej stoi fotel, komoda i łóżko, a wyżej wiszą obrazki. Mnóstwo obrazków. Pośrodku pokoju królują dwa stojaki na nuty.

     Wystrój taki, jakiego można się spodziewać po pracowni muzyka. Co mnie w nim urzekło? Mnóstwo, mnóstwo drobiazgów, w których można dostrzec serce właścicielki. Każda półka na nuty jest oznakowana kolorowymi literkami, książki niosą treść przeważnie z teorii muzyki, sporo z psychologii popularnej, trafiają się biografie malarzy, znalazłam nawet "Ballady i romanse". Obrazki na ścianach, z pewnością przywiezione z podróży, przedstawiają port na Malcie. Potężna kolekcja kartek okolicznościowych z misiami zdobi kąt pokoju nad łóżkiem. W wielu miejscach (ale z umiarem!) poukładano bibelotki: misie, wisiorki, szklane aniołki, naklejki z hortensjami, dzwoneczki, puzderka, serduszka, serwetki... Tu i ówdzie drobiazgi z zagranicznych koncertów, plakaty z najukochańszych przedstawień. Brzoskwiniowe i drewniane barwy. Tylko stojaki na płyty czarne, ale już okładki płyt zazwyczaj czerwone, dzięki czarnemu tłu dobrze wyeksponowane. Nawet zimną, białą łazienkę ocieplono naklejkami. Z jednej strony maki, z drugiej kreskówkowy Goofy.

     Całość tworzy atmosferę ciepła i bezpieczeństwa.  Dobre połączenie poukładanego profesjonalizmu z zakręconą indywidualnością.  Nie znam szanownej pani skrzypaczki, ale jej pracownia mówi, że jest osobą wrażliwą i serdeczną. Taką właśnie, jak sobie wyobrażam wiedeńską skrzypaczkę.

     A absynt? Pity z Partitą Bacha smakował wyjątkowo wybornie.


Freitag, 6. Juli 2012

Comeniusgasse 9/8/1/2

     Od tygodnia mieszkam w nowym miejscu. Zostałam do tego odgórnie zmuszona przez miejscowego monopolistę na rynku akademików: Österreichische Austauschdienst (OeAD). Takie rozwiązanie ma swoje wady i zalety. Jako osoba żądna wrażeń doceniam przede wszystkim możliwość zmiany otoczenia. Zanim jednak udało mi się urządzić na Comeniusgasse, musiałam się nieźle namęczyć.

     Z końcem czerwca większość studentów zaczyna wakacje. Tylko nieliczni kończą sesję w pierwszym tygodniu lipca (po co siedzieć nad sesją w lipcu, skoro będzie następna w październiku?), a reszta opuszcza Wiedeń. W związku z tym dwudziestego dziewiątego czerwca w piątek nastąpił eksodus studentów z akademików. Kto był mógł, zbierał swoje manatki już w środę lub czwartek, żeby uniknąć zamieszania. Kto nie mógł (bo na przykład miał takie bzdety jak zajęcia lub egzaminy na głowie), musiał się wyprowadzić z pokoju do dziesiątej rano. I wymeldować u portiera. A portier na Michaelerstraße ma niestety "drobne" trudności z komunikacją...

     Wszystko byłoby do przeżycia, gdybym mogła od razu wrzucić swoje rzeczy na Comeniusgasse. Dzięki posiłkom z Polski udało się zabrać wszystko za jednym zamachem, ale... Klucze do pokoju mogłam odebrać tylko z centrali OeAD, która mieści się w przy Hauptuni, i tylko w godzinach od czternastej do piętnastej. Pfff... Żar leje się z nieba (na oko 28'C w cieniu w okolicach jedenastej rano), zajęcia czekają, a tu trzeba jeszcze odebrać klucze. Na szczęście uprzejma pani sprzątaczka pozwoliła zostawić mój skromny dobytek w bezpiecznym miejscu pod kluczem. Gdy przybyłam do centrali, zobaczyłam, że nie każdy miał to szczęście. Będąc punktualnie o drugiej po południu, zastałam przed sobą kolejkę, której końca nie widać (bo zakręca i idzie w górę po schodach). Dosłownie pięć sekund później przyszło jeszcze parę osób, po pół godzinie stałam mniej więcej w połowie ogonka. Co ciekawe, ogonek ustawił się nie do biura a do... numerków kolejkowych. To znaczy, że przede mną mogło być jeszcze więcej osób, które na chwilę gdzieś wyszły. Klimatyzacji nie ma, bo nikt w Wiedniu nie podejrzewał, że latem temperatura przekraczy trzydzieści stopni i będzie ciągnąć się tygodniami (to akurat piszę bez ironii).

     Oszczędzę relacji z przykrego, półtoragodzinnego, śmiercionośnie nudnego czekania na klucz. Podpisawszy nową umowę wyleciałam z budynku jak na skrzydłach, żeby czym prędzej popędzić na ostatnie w tym roku zajęcia. Profesor litościwie wypuścił nas wcześniej i udzielił nam błogosławieństwa na okazję imprezy kończącej semestr kierunku Alte Geschichte. Impreza była całkiem sympatyczna. Odbywała się w ogródku piwnym na terenie głównego campusu UW. Atmosferę podgrzewało nie tylko słońce, ale i ruszty, na których spoczywało tłuste mięsiwo. Dopóki ktoś nie otworzył parasola, rzecz jasna. Wtedy już tylko ruszty pracowały. Po zamówieniu wurstów, wątróbek i smażonych ziemniaczków z musztardą Austriacy w magiczny sposób zaczęli dostrzegać moją obecność. Po ostatnich referatach zrozumieli, że milczę nie dlatego, że jestem bucem i ich nie lubię, ale po prostu dlatego, że nie bardzo umiem coś powiedzieć. Jeden z nich, dowiedziawszy się, że był pierwszym tubylcem, który odezwał się do mnie niepytany (było to w okolicach końca maja), nie chciał uwierzyć. Stwierdził, że to smutne. Cóż, lepiej późno niż wcale!

     Ale wracając do Comeniusgasse numer 8... Miejsce całkiem przyzwoite. Dojazd do Hauptuni może nieco gorszy niż z Michaelerstraße (zamiast siedmiu minut aż czternaście), a do metra mam cztery przystanki tramwajem, ale nie mogę narzekać. Doskonała wiedeńska komunikacja zanadto zdążyła mnie już rozpieścić. Ulica mieści się w siedemnastej dzielnicy - Hernals. Dzielnica ciągnie się mniej więcej ze wschodu na zachów i składa się głównie z kamienic. Takich dość nudnych klasycystycznych i bardziej fantazyjnych secesyjnych. Akademik mieści się akurat w kamienicy z 1989 roku. Studentów upakowano w pokojach, które składają się na mieszkania ze wspólną łazienką i kuchnią. Moje współlokatorki - Chinka i Ukrainka, są przemiłe. Zazwyczaj nie ma ich w mieszkaniu. Teoretycznie dostałam miejsce w pokoju dwuosobowym, ale jeszcze nikt się na to drugie miejsce nie zgłosił. Żyć nie umierać! Z okna mam widok na podwórko kamieniczne. Jakieś krzesełka, basenik, roślnki troskliwie pielęgnowane przez panie sprzątaczki. W okolicy akademika zaskakująco tani Lidl, poczta na wyciągnięcie ręki i piekarnia z najlepszymi struclami na świecie.

Jest spoko. Zobaczymy, co dalej.

Sonntag, 1. Juli 2012

Schatzkammer

     Schatzkammer - Skarbiec. Ukryty w głębi pałacu cesarskiego przechowuje drogocenne pamiątki domu Habsburgów. Drogocenne zarówno z powodu materiałów, maestrii wykonania, jak i historii, która się z nimi łączy. Takiego skarbca z pewnością nie powstydziłby się największy nawet bogacz z baśni tysiąca i jednej nocy.

     Skarby podzielono na dwie części: świecką i kościelną, co odzwierciedla rozległe ambicje Habsburgów. W pierwszej kolejności trafiamy na insygnia cesarskie wyjątkowej urody: koronę, berło i jabłko. Koronę zrobił z czystego złota Jan Vermeyer w 1602 roku specjalnie dla Rudolfa II. Najpierw służyła jako korona Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, potem jako korona Cesarstwa Austrii. Zachwyca. Po prostu zachwyca. Diadem królewski z ośmioma liliami, ośmioma diamentami, z rzędami pereł, czerwonymi senelami i potężnym rubinem z przodu. Mitra, symbolizująca władzę duchową, z czterema reliefami w złocie, które przedstawiają osiągnięcia Rudolfa. Reliefy obramowują pasy białej emalii z kwiatami i ptakami o delikatnym rysunku. To zestawienie białego tła i kolorowych, eleganckich, giętkich kształtów można później znaleźć w wielu miejscach w Wiedniu jak choćby na suficie Kunsthistorisches Museum. W końcu kabłąk cesarski zwieńczony krzyżem i szmaragdem o nieziemskiej błękitnej barwie. Bogactwo i harmonia, przepych i lekkość, kunsztowność wykonania, drogocenność materiałów, przemyślana symbolika najdrobniejszego nawet elementu.

     Podobnie pozostałe przedmioty wykonane później do kompletu przez Andreasa Osenbrucka gdzieś między 1612 a 1615. Nie mogłam się napatrzeć na wdzięczne, koronkowe zwieńczenie berła o rączce z rogu jednorożca (czyt. narwala). Majstersztyk, cudeńko!

     Gdy tylko oderwie się wzrok od gabloty z najcenniejszą koroną na świecie, trafia się na cesarza Franciszka I. Jego piorunujące spojrzenie z miejsca wbija w podłogę. Friedrich von Amerling namalował Franciszka w stroju cesarskim z insygniami. Pysznią się purpura, brokat i jedwabie rękami najlepszych rzemieślników pieszczone. Marmury w tle błyszczą jak lustro. A cesarz ma twarz spokojną, poważną, skupioną. Patrzy na widza z lekko ściągniętymi brwiami. Twarz zdobią mu zmarszczki szlachetne i surowość. Ta niesamowita twarz pasuje bardziej do mnicha lub proroka. Nieubłaganie ściąga uwagę, pomimo tylu wspaniałości wokół. Nigdy nie zapomnę tych stalowoszarych oczu.

     Dalej przechodzimy wśród paradnych szat Orderu Złotego Runa, Orderu Żelaznej Korony, spotykamy złoty ornat elektora czeskiego, purpurowy, węgierski strój koronacyjny i niebieski Lombardo-Wenecji. W półmroku wystawiono sztandary, proporce i laski heroldów jeszcze z czasów króla niemieckiego Rudolfa (XIII w.). Cesarskie dzieci chrzczą w najdelikatniejszym, białym jedwabiu wyszywanym perłami i złotą nicią. Cesarz spożywa jajko na twardo ze złotej podstawki w kształcie drzewa oliwnego, pod którym odpoczywają pasterz i jego dwa psy. Cesarzowa trzyma perfumy w naczyniu wyrzeźbionym ze szmaragdu o dwóch tysiącach karatów. Białe opale o magicznym blasku wprawiono w jej biżuterię. Paradny miecz cesarski ma rękojeść i pochwę wykonane z rogu jednorożca. Zwieńcza go urokliwy ametyst. Wśród skarbów cesarskich można też znaleźć sporą misę wyrzeźbioną z jednego mleczno-kawowego agatu, którą wykonano gdzieś w mrokach antyku po to, żeby po złupieniu Konstantynopola niewiadomymi drogami trafić do Habsburgów. Powiadają, że ta właśnie misa jest Świętym Graalem. Trumny cesarskie ukryte w kryptach Kościoła Kapucynów, zamknięto na złote klucze, które trzyma się w rzeźbionej szafie z drewna orzechowego.

     Skarbiec sakralny nie mniej imponuje. "Arcykatolicka Austria" może się pochwalić niemożebną liczbą świętych relikwii. Kości, paznokcie, włosy, kawałki Krzyża Świętego, płótna i wiele innych z pieczołowitością zamknięto w kunsztownych pudełeczkach, które czasem tworzą całe komplety. Nie sposób wymienić nawet części skarbów Geistliche Schatzkammer, bo każdy przedmiot z osobna zasługuje na szczególną uwagę. Te wszystkie ornaty, pastorały, krzyże, laski, lichtarze, ołtarze, relikwiarze, naczynia liturgiczne.. Wspomnę więc tylko o jednym przedmiocie, który poruszył moje serce. Był to niewielki (jakieś czterdzieści centymetrów) relikwiarz Marii. Podstawę stanowi rzeźbiony kryształ górski ze srebrnymi zdobieniami. Wieńczy je biała muszla i puzderko z masy perłowej. Na puzderku wyryto Marię z dzieciątkiem. Przedmiot niewielki, ale bezpretensjonalny. Jednocześnie drogocenny i skromny. Idealny dla uczczenia Najświętszej Panienki.

Dienstag, 26. Juni 2012

Deutsch in meinen Kopf

     Proszę pana, proszę pana! Rzecz się stała niesłychana! Moja starsza siostra Bronka... Yyyy... Powiedzmy, że nie Bronka, a Sabka i nie w skowronka przemienieła się, lecz zaczęła mówić po niemiecku (czyli, fachowo rzecz ujmując, szprechać). Jak to się stało?

     Prawdę mówiąc, sama nie mam pojęcia. Z pewnością nie przyczynił się do tego lektorat z niemieckiego, który Uniwersytet Wiedeński zaoferował studentom z zagranicy. Prowadząca kobieta jakoś nie grzeszy zdolnościami interpersonalnymi, chociaż wygląda na taką, która miała szansę zdobyć lata doświadczeń w pracy z cudzoziemcami. Układaliśmy zdania z rozsypanki i rozmawialiśmy o rosnącym odsetku pracujących studentów. Aż drżałam z zaangażowania... Kurs zakończył się egzaminem w postaci napisania rozprawki na trzysta pięćdziesiąt słów. Do wyboru temat o paleniu papierosów lub o roli sportu w moim życiu. Nie wiem jeszcze, jaką ocenę dostanę, ale ze zdziwieniem stwierdziłam, że poszło mi lepiej niż kiedykolwiek indziej. Magia?

     Nie do końca magia, chociaż przyswajanie języka w drodze osmozy, które z pewnością miało swój udział w moim przypadku, na magię zakrawa. Gdy na zajęciach na okrągło mówią po niemiecku, coś się zawsze załapie. Nawet czasem jakieś ciekawe słówko się zapisze. Tatsächlich, wahrscheinlich, der Kopfsteuerpflichtiger i inne smaczności. Powtarzanie w kółko jednej frazy "Jestem zagranicznym studentem. Proszę mówić głośno i wyraźnie. Nie, proszę nie przestawiać się na angielski" wyrabia w końcu stosowną płynność, wymowę i intonację. Przy trzeciej prezentacji już nawet wiedziałam, jak obsłużyć na uniwersyteckim komputerze Power Pointa po niemiecku.

     Próbowałam na początku uczyć się list słówek, robić po kolei ćwiczenia z repetytorium, żeby przyspieszyć oswajanie z językiem, ale to nie działało. Efekty mierne, motywacja zerowa. Brakowało mi poczucia, że ta robota jest do czegoś potrzebna. Zupełnie inaczej działo się podczas przygotowań do wspomnianych prezentacji. Konieczność przebicia się przez przerażające teksty po niemiecku, żeby wydobyć informacje na interesujący temat, sprawiła, że niepostrzeżenie przyswoiłam sobie całą masę słownictwa. Ba! Zaczęłam dostrzegać ich wewnętrzną konstrukcję. Ba! Rozkładanie niemieckich słów na czynniki pierwsze sprawia mi coraz więcej radości! Bo weźmy takie cudne słowo jak 'die Verantwortung', czyli 'odpowiedzialność'. Jeżeli uświadomić sobie, że w środku siedzi 'die Antwort'='odpowiedź', to już reszta wydaje się oczywista. A czyż samo 'die Ant-wort' nie jest zbudowane identycznie jak polskie 'od-powiedź'?

     Właśnie potrzeba wykorzystania języka do innego celu niż pisanie kartkówek odblokowała mój niemiecki. Zaczęłam go używać. A stąd już prosta droga do czerpania radości z samej zabawy językiem. Im więcej się przyswoiło, tym więcej się chce. Samonapędzający się mechanizm (przynajmniej w moim przypadku). Jeżeli do tego dodam rozmowy z tutejszymi nosicielami języka niemieckiego, pełen sukces gotowy! Nie chcieli się do mnie odzywać, więc ja zaczęłam się odzywać do nich. I z rozmowy na rozmowę czuję się pewniej i swobodniej. Czuję przyrost umiejętności niemal z minuty na minutę. Proces następuje lawinowo. Do tego stopnia, że niemiecki w mojej głowie zaczął podskakiwać... angielskiemu! 

     Pamiętacie znajomą Węgierkę? Nasze rozmowy wyglądały zawsze wielce uciesznie, bo z powodu naszych niekompatybilnych kompetencji splatałyśmy ze sobą wiele języków na raz. Zazwyczaj ja do niej mówiłam po angielsku, a ona do mnie po niemiecku i jakoś to szło. Tymczasem dziś, tłumacząc Mirelli zawiłości akcentuacji greckiej, nie potrafiłam przez dłuższą chwilę przestawić się z niemieckiego na angielski. Uczucie to poruszyło mnie do głębi, albowiem wcześniej było dokładnie na odwrót. W rozmowach z innymi ludźmi czy to po hiszpańsku, czy angielsku, aż ciśnie się na usta powiedzieć 'ah sooo' ('ahaaa') lub 'na ja!' ('no pewnie!'). Wieść o Sabce, która szprecha, rozeszła się łukiem tak szerokim, że ostatnio z całej grupy cudzoziemców zostałam oddelegowana do rozmowy z ekspedientką w sklepie, bo jakoby najlepiej władam niemieckim. Aż nie do wiary!

     Przestały mi przeszkadzać rodzajniki. Zapamiętałam w końcu, że jak jest ruch, to Akkusativ, a jak bezruch to Dativ. Słowa-węże siekam na drobne kawałeczki. Nie przejmuję się szykiem w zdaniu podrzędnym, a mimo to Austriacy są w stanie mnie zrozumieć. Słownictwo przybywa niczym energia kosmiczna przez czakramy.

     Jeszcze rok temu uczenie się niemieckiego wyglądało u mnie jak uderzanie głową w ścianę, ewentualnie młotkiem w głowę. Teraz czuję się jak zawodowy pływak, który z entuzjazmem wskoczył do wody i chce przepłynąć jezioro. Daleka droga przede mną, ale teraz to już czysta radość!

Sonntag, 24. Juni 2012

Anselm Kiefer

     Wiedeńska galeria Albertina oferuje tak bogatą kolekcję obrazów, że nie sposób przetrawić ich wszystkich za jednym podejściem. Po ostatniej wizycie został mi jeszcze stos notatek z serii "na później", a wśród nich zapisane tajemnicze nazwisko Kiefer. Przy pierwszych oględzinach, żadnych skojarzeń. Ale gdy tylko odnalazłam pierwszą reprodukcję jego obrazu, przypomniałam sobie wszystko.

     Prace Anselma Kiefera zapadły mi w pamięć jako jedyne z całej wystawy "Gerchard Richter bis Maria Lessing". Dlaczego? Trudno powiedzieć. Tak jak u wielu współczesnych twórców, widać u niego poszukiwanie odpowiedniej formy, eksperymenty z techniką, bla, bla, bla... Ale już nie raz przecież widziało się pionierskie prace genialnych ahtistów, które potrafiły wywołać u odbiorcy tylko wzruszenie ramion (o ile cokolwiek). Jednak Kiefer czymś przykuwa uwagę, czymś zatrzymuje i hipnotyzuje. I to jest bardzo niepokojące coś. Kolorów trzyma się popielnych i rdzawych. Dodaje czasem płótno, gałązki, ołowiane odlewy. Smaruje karton szelakiem i przykleja rudy piasek. Jego obrazy wyraźnie i dosłownie odstają. Przypomina to trochę prace Hasiora. Nawet w nastroju jest im bliski, chociaż Hasior zamiast modelować masę sklejał z gotowych elementów. Można stać i patrzeć, podziwiając jednocześnie spójność i różnorodność elementów, harmonie i dysharmonie wizji. I gdy tak stoisz przed obrazem, nie możesz pozbyć się przekonania, że coś się za nim kryje. Nie masz pojęcia co, ale myśli nie dają za wygraną. 

     Tytuł nic mi z początku nie powiedział. Przed oczami miałam przerdzewiały  statek na szarym, niespokojnym morzu. W górze, równie niespokojne - niebo. W międzyczasie konstrukcje geometryczne z jasnego sznurka. W górnej części obrazu, mniej więcej pośrodku hasło "Merkaba". Dopiero niedawno otworzyło przede mną wrota dotąd zamknięte i odsłoniło obszary niezbadane. Bo termin ten wywodzi się z... kabały. Czyżbym znalazła klucz do odczytania Kiefera?

     Markaba znaczy rydwan. Boski rydwan z czterema aniołami o czterech twarzach. Konstrukcja pełna energii, w ciągłym ruchu, którą widział prorok Ezechiel. Poza tym istnieje cała kabała merkawy nacechowana mistycznie, która rozwijała się w pierwszych wiekach naszej ery. Rozumiem więc, że sznurkowe konstrukcje z obrazu Kiefera są geometrycznymi przedstawieniami boskiego rydwanu. Ale co ma rydwan do łódki? Czy to znaczy, że zamieniamy nośnik wizji mistycznych z rydwanu na łódkę? A może uznajemy merkabę za symbol czterech żywiołów i w obrazie znajdujemy metaforę ludzkiego życia w jedności ze światem? A może to przedstawienie tankowca, który płynie przez Atlantyk? A może...

     A może lepiej nie kombinować, tylko sobie popatrzeć? 

Freitag, 22. Juni 2012

Fuego del Sur

     Zaskakujące, jak wielu w Wiedniu jest Latynosów. Wcale nie trzeba się starać, żeby na nich trafić. Brazylia, Kolumbia, Wenezuela, Peru, Ekwador, Meksyk... Zewsząd! Ichnia klasa średnio-wyższa wysyła swoje dzieci na studia do Europy po lepsze wykształcenie, dla obycia, dla doświadczenia. Czasem przyjeżdżają w odwiedziny do krajów przodków.

     Tygiel, jaki powstał w Ameryce Południowej, fascynuje swoją różnorodnością. Przez wieki biali kolonizatorzy mieszali się z miejscową ludnością, czarnymi niewolnikami i przybyszami z Azji. Zupełnie inaczej niż w Afryce, gdzie ostro praktykowana segregacja rasowa zakonserwowała podziały. Wśród Latynosów nikogo nie dziwią wielobarwne korzenie. Zazwyczaj mają skórę o pięknym czekoladowym odcieniu i wyraziste oczy z brązowymi tęczówkami. Ale można spotkać również takich, co skórę mają bardzo jasną jak Szwajcarzy lub niemal czarną jak Nigeryjczycy, albo niebieskookich blondynów rodem z Pomeranii.

     Sposób myślenia mają niezwykle zbliżony do europejskiego. Uważają nasz kontynent za bardzo istotny składnik swojej tożsamości. Studiują tu więc ekonomię, socjologię, filozofię, języki. Ci, których poznałam, bardzo dobrze orientują się w europejskiej historii i literaturze (w odróżnieniu od mieszkańców Stanów Zjednoczonych, z którymi rozmawiałam). Czasem zostają, ale zazwyczaj wracają do siebie, żeby podzielić się zdobytą wiedzą i umiejętnościami. I to jest rys, który mnie w nich zachwyca. Doskonale wiedzą, że sytuacja w Ameryce Łacińskiej jest trudna, że od kilkudziesięciu lat rządzą nimi zazwyczaj bezwględni dyktatorzy wojskowi, że jest mnóstwo biedy i brutalności, że ciężko o dobre warunki do nauki i pracy. Mimo to, a pewnie właśnie dlatego, wracają pełni optymizmu, chcąc poprawić swoją ojczyznę. 

     Ich radość życia widać w każdej chwili, w sprężystości ruchów, w śmiechu, w śpiewie, który nigdy ich nie opuszcza. Wydają się czasem zbyt chaotyczni lub zbyt śmiali w tej całej pasji, ale czyż to nie jest urocze? W szczególności w porównaniu z ułożonymi, zdystansowanymi Austriakami. Latynosi dostali język z Europy, rytm muzyki z Afryki, a przy tym wszystkim zachowują w sobie coś, czego jeszcze nie potrafię opisać, ale co z pewnością pochodzi z ich ziemi. Coś z wysokich Andów, coś z amazońskiej dżungli, coś z surowego wybrzeża Pacyfiku.