Sonntag, 8. Juli 2012

Leopold Museum I

     Leopold Museum zawdzięcza swoje zbiory, podobnie jak Albertina, parze austriackich kolekcjonerów. Rudolf Leopold po swojej pierwszej wizycie w Kunsthistorisches Museum doznał olśnienia i zaczął skupywać obrazy w okolicach lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Interesował się szczególnie Schielem i być może dzięki niemu zauważono tego oryginalnego malarza. W latach dziewięćdziesiątych państwo austriackie kupiło od Leopoldów całą kolekcję za jedną trzecią ceny (co i tak daje grube miliony dolarów) i przy okazji ofiarowało Rudolfowi dożywotnio funkcję dyrektora nowo powstałego muzeum. Leopold Museum znalazło siedzibę w kremowym klocku wewnątrz kompleksu Museumsquartier otwartym w 2001 roku.

     O ile od zewnątrz budynek pasuje do otoczenia jak pięść do nosa lub jak młot do firanki, o tyle w środku zrobił na mnie pozytywne wrażenie. Przede wszystkim moje serce już na wejściu podbiła* doskonale działająca klimatyzacja! Poza tym muzeum wydaje się jakby wyciosane z jednego kawałka kremowego marmuru. Forma prosta, kąty proste i proste linie. Szlachetność i surowość otoczenia pozwala skupić się na wystawach, które zaiste wymagają szczególnej uwagi. Leopold Museum chwali się ponad pięcioma tysiącami prac, głównie austriackich malarzy z dwudziestego wieku.

     Podczas naszej wizyty na pierwszy rzut poszedł Klimt. Bo to rok Klimta i Klimta wystawiają teraz wszędzie i wszystko. U Leopoldów akurat zorganizowano obszerną wystawę pod tytułem "Klimt osobiście". Przyglądaliśmy się bliżej biografii malarza, która może nie obfitowała w nagłe zwroty akcji, ale była dość interesująca. Po pierwsze rzucają się w oczy stosy kartek, listów i pocztówek wysłanych przez Gustawa do jego "towarzyszki życia" - Emilii Flöge. Częstotliwością wysyłania wiadomości mógłby zawstydzić niejednego namiętnego esemesarza. Pisał jej o wszystkim: że mu dobrze, że mu źle, że tęskni, że się nudzi, że się dobrze bawi, że był na wystawie, że poznał tego a tego, ale go nie lubi, że cośtam... Po prostu wszystko. Żeby było ciekawiej, Emilia była siostrą żony brata Gustawa. Związek Heleny Flöge i Ernsta Klimta nie trwał zbyt długo, ze względu na śmierć mężczyzny w rok po ślubie. Za to bliska zażyłość Gustawa i Emilii przetrwała dwadzieścia siedem lat (zakończona również śmiercią mężczyzny). 

Para nigdy się nie pobrała, nie mieli wpólnego potomstwa. Klimt mieszkał przez całe życie w jednym domu z matką i siostrami. Miał szóstkę dzieci, które uznawał, z trzema różnymi kobietami. Jak na artystę jego poczucie ojcostwa było nader rozwinięte. Przyznał się do wszystkich, posyłał swoim dzieciom fundusze na utrzymanie, czasem je odwiedzał i rysował, listownie dopytywał o zdrowie. Publicznie malarz pokazywał się jednak wyłącznie z paniami Flöge. Razem pracowali przy domu mody "Siostry Flöge", wyjeżdżali na wakacje w góry, promowali sztukę użytkową, feminizm i luźne stroje bez gorsetów. Ach! Jaka szkoda, że siostry zniszczyły wszystkie swoje listy do Gustawa! Jakaż byłaby to uczta dla łowców plotek i ploteczek! Korespondencja samego centrum towarzyskiego Wiednia z przełomu wieków. 

     Bo trzeba wiedzieć, że Klimt wywołał swego czasu poważny skandal i dyskusję na temat sztuki i praw artysty. Gustaw i Ernest Klimtowie do spółki z Franciszkiem Matschem założyli spółkę: Künstler-Compagnie. Pracowali w ramach swojej kompanii jako wysoko wykwalifikowani malarze pokojowi... To znaczy realizowali duże zamówienia takie jak malowidła ścienne i sufitowe: Kunsthistorisches Museum, teatr w Karlsbadzie, Burgtheater, Hermesvilla. W 1894 roku dostali zlecenie (już bez Ernesta) na obrazy zdobiące sufit Uniwersytetu Wiedeńskiego symbolizujące poszczególne wydziały. Klimt namalował "Philosophie", "Medizin" i "Jurisprudenz". Stylistycznie byy to obrazy typowe dla niego.  Esowate linie, postacie nagie lub spowite w fantasmagoryczne tkaniny, lekko iniryczny nastrój. Jeżeli jednak chodzi o ujęcie tematu, spotkał się z ostrą krytyką. Profesorowie uniwersyteccy nie potrafili przeżyć tego, że Klimt zburzył koturnowość ich dziedzin i przedstawił także ich ciemne, brzydkie i zupełnie nieidealne strony. Na "naukach prawa" na przykład w centrum znajduje się winowajca opanowany przez wyrzuty sumienia w postaci czegoś w rodzaju ośmiornicy. Otaczają go też Furie w postaci pięknych kobiet. Prawo i kara stoją natomiast gdzieś daleko w górze, jakby w zupełnie innym wymiarze. Takiego lekceważenia litery prawa przecież żaden prawnik nie odpuści!

    Oryginały z Uniwersytetu nie przetrwały niestety wojny. Znane są teraz ze wstępnych szkiców Klimta i czarnobiałych fotografii. Uśmiecham się pod nosem na myśl, że niegdyś uznano je za skandalizujące. Ludzie sprzed stu lat stwierdzili, że są moralnie szkodliwe, że niszczą porządek świata. Odmówili artystom prawa do własnych, niezgodnych z obowiązującą normą, interpretacji. Dziś obrazy Fakultetów nie są w stanie szokować. Przedstawienia nie są brzydkie, nawet coś przedstawiają, mają wyraźne, całkiem sensowne, przesłanie. Czegóż chcieć więcej?

     Zrażony Klimt nigdy więcej nie przyjął państwowego zamówienia. Mimo to nie mógł narzekać na biedę. Za jeden ze swoich pejzaży (bodajże za "Dużą topolę") dostał ośmiokrotność rocznej pensji typowej nauczycielki z tamtych czasów. A trzeba wiedzieć, że w tym samym czasie skończył trzy inne pejzaże, dalsze trzy rozpoczął. Mógłby sobie za to kupić pałacyk z wyposażeniem.  W jego czasach nikt nie przebił tych cen.



* Trzeba tu mieć na uwadze kontekst wydarzeń. W Wiedniu temperatura już od jakichś trzech tygodni standardowo osiąga co najmniej 30'C w cieniu...

Samstag, 7. Juli 2012

Absynt u wiedeńskiej skrzypaczki

     Tytuł prawie odpowiada rzeczywistości. Absynt był. Skrzypaczki nie było, za to miałam okazję zwiedzić jej pracownię.

     Właścicielką mieszkania jest Polka, która gra w Operze Wiedeńskiej. Tak, taaaak... Jest naprawdę dobra. Pracuje (to znaczy ćwiczy lub daje lekcje) w niewielkim mieszkanku zagubionym wśród kamienic trzeciej dzielnicy (Landstraße). Za wielkimi drewnianymi drzwiami z żelaznymi okuciami kryje się zapuszczony korytarz. Odrapane ściany, porozdzierane skrzynki na listy (zupełnie jakby ktoś rozpaczliwie chciał otworzyć skrzynkę bez klucza), tu i ówdzie sterty makulatury, jakiś stary materac. W kilku miejscach niezatuszowane ślady po wymianie instalacji. Mijane drzwi są wysokie, drewniane, pomalowane białą farbą olejną. Jednak za zakrętem, przy samym końcu korytarza, znajdują się niższe drzwi, nowe, prawie pancerne. Za tymi drzwiami pracuje skrzypaczka.

     Mieszkanko właściwie nie do końca jest mieszkaniem. Ma co prawda pełnoprawną łazienkę i łóżko, ale z kuchennych przyrządów tylko lodówka wstawiona do wąskiego korytarzyka. Jakaś szczątkowa zastawa. Za korytarzykiem, za podwójną parą drzwi wita nieduży pokoik. Od razu naprzeciw wejścia ściana zastawiona płytami. Wyłącznie muzyka klasyczna i wyłącznie utwory na skrzypce. Nie żebym narzekała na ubogość, skrzypce dają przecież szerokie pole do popisu... Płyty flankują dwa wysokie okna, które wychodzą na ogród. Przy prawej ścianie stoją półki z nutami i książkami. W kącie sprzęt odtwarzający. Przy lewej stoi fotel, komoda i łóżko, a wyżej wiszą obrazki. Mnóstwo obrazków. Pośrodku pokoju królują dwa stojaki na nuty.

     Wystrój taki, jakiego można się spodziewać po pracowni muzyka. Co mnie w nim urzekło? Mnóstwo, mnóstwo drobiazgów, w których można dostrzec serce właścicielki. Każda półka na nuty jest oznakowana kolorowymi literkami, książki niosą treść przeważnie z teorii muzyki, sporo z psychologii popularnej, trafiają się biografie malarzy, znalazłam nawet "Ballady i romanse". Obrazki na ścianach, z pewnością przywiezione z podróży, przedstawiają port na Malcie. Potężna kolekcja kartek okolicznościowych z misiami zdobi kąt pokoju nad łóżkiem. W wielu miejscach (ale z umiarem!) poukładano bibelotki: misie, wisiorki, szklane aniołki, naklejki z hortensjami, dzwoneczki, puzderka, serduszka, serwetki... Tu i ówdzie drobiazgi z zagranicznych koncertów, plakaty z najukochańszych przedstawień. Brzoskwiniowe i drewniane barwy. Tylko stojaki na płyty czarne, ale już okładki płyt zazwyczaj czerwone, dzięki czarnemu tłu dobrze wyeksponowane. Nawet zimną, białą łazienkę ocieplono naklejkami. Z jednej strony maki, z drugiej kreskówkowy Goofy.

     Całość tworzy atmosferę ciepła i bezpieczeństwa.  Dobre połączenie poukładanego profesjonalizmu z zakręconą indywidualnością.  Nie znam szanownej pani skrzypaczki, ale jej pracownia mówi, że jest osobą wrażliwą i serdeczną. Taką właśnie, jak sobie wyobrażam wiedeńską skrzypaczkę.

     A absynt? Pity z Partitą Bacha smakował wyjątkowo wybornie.


Freitag, 6. Juli 2012

Comeniusgasse 9/8/1/2

     Od tygodnia mieszkam w nowym miejscu. Zostałam do tego odgórnie zmuszona przez miejscowego monopolistę na rynku akademików: Österreichische Austauschdienst (OeAD). Takie rozwiązanie ma swoje wady i zalety. Jako osoba żądna wrażeń doceniam przede wszystkim możliwość zmiany otoczenia. Zanim jednak udało mi się urządzić na Comeniusgasse, musiałam się nieźle namęczyć.

     Z końcem czerwca większość studentów zaczyna wakacje. Tylko nieliczni kończą sesję w pierwszym tygodniu lipca (po co siedzieć nad sesją w lipcu, skoro będzie następna w październiku?), a reszta opuszcza Wiedeń. W związku z tym dwudziestego dziewiątego czerwca w piątek nastąpił eksodus studentów z akademików. Kto był mógł, zbierał swoje manatki już w środę lub czwartek, żeby uniknąć zamieszania. Kto nie mógł (bo na przykład miał takie bzdety jak zajęcia lub egzaminy na głowie), musiał się wyprowadzić z pokoju do dziesiątej rano. I wymeldować u portiera. A portier na Michaelerstraße ma niestety "drobne" trudności z komunikacją...

     Wszystko byłoby do przeżycia, gdybym mogła od razu wrzucić swoje rzeczy na Comeniusgasse. Dzięki posiłkom z Polski udało się zabrać wszystko za jednym zamachem, ale... Klucze do pokoju mogłam odebrać tylko z centrali OeAD, która mieści się w przy Hauptuni, i tylko w godzinach od czternastej do piętnastej. Pfff... Żar leje się z nieba (na oko 28'C w cieniu w okolicach jedenastej rano), zajęcia czekają, a tu trzeba jeszcze odebrać klucze. Na szczęście uprzejma pani sprzątaczka pozwoliła zostawić mój skromny dobytek w bezpiecznym miejscu pod kluczem. Gdy przybyłam do centrali, zobaczyłam, że nie każdy miał to szczęście. Będąc punktualnie o drugiej po południu, zastałam przed sobą kolejkę, której końca nie widać (bo zakręca i idzie w górę po schodach). Dosłownie pięć sekund później przyszło jeszcze parę osób, po pół godzinie stałam mniej więcej w połowie ogonka. Co ciekawe, ogonek ustawił się nie do biura a do... numerków kolejkowych. To znaczy, że przede mną mogło być jeszcze więcej osób, które na chwilę gdzieś wyszły. Klimatyzacji nie ma, bo nikt w Wiedniu nie podejrzewał, że latem temperatura przekraczy trzydzieści stopni i będzie ciągnąć się tygodniami (to akurat piszę bez ironii).

     Oszczędzę relacji z przykrego, półtoragodzinnego, śmiercionośnie nudnego czekania na klucz. Podpisawszy nową umowę wyleciałam z budynku jak na skrzydłach, żeby czym prędzej popędzić na ostatnie w tym roku zajęcia. Profesor litościwie wypuścił nas wcześniej i udzielił nam błogosławieństwa na okazję imprezy kończącej semestr kierunku Alte Geschichte. Impreza była całkiem sympatyczna. Odbywała się w ogródku piwnym na terenie głównego campusu UW. Atmosferę podgrzewało nie tylko słońce, ale i ruszty, na których spoczywało tłuste mięsiwo. Dopóki ktoś nie otworzył parasola, rzecz jasna. Wtedy już tylko ruszty pracowały. Po zamówieniu wurstów, wątróbek i smażonych ziemniaczków z musztardą Austriacy w magiczny sposób zaczęli dostrzegać moją obecność. Po ostatnich referatach zrozumieli, że milczę nie dlatego, że jestem bucem i ich nie lubię, ale po prostu dlatego, że nie bardzo umiem coś powiedzieć. Jeden z nich, dowiedziawszy się, że był pierwszym tubylcem, który odezwał się do mnie niepytany (było to w okolicach końca maja), nie chciał uwierzyć. Stwierdził, że to smutne. Cóż, lepiej późno niż wcale!

     Ale wracając do Comeniusgasse numer 8... Miejsce całkiem przyzwoite. Dojazd do Hauptuni może nieco gorszy niż z Michaelerstraße (zamiast siedmiu minut aż czternaście), a do metra mam cztery przystanki tramwajem, ale nie mogę narzekać. Doskonała wiedeńska komunikacja zanadto zdążyła mnie już rozpieścić. Ulica mieści się w siedemnastej dzielnicy - Hernals. Dzielnica ciągnie się mniej więcej ze wschodu na zachów i składa się głównie z kamienic. Takich dość nudnych klasycystycznych i bardziej fantazyjnych secesyjnych. Akademik mieści się akurat w kamienicy z 1989 roku. Studentów upakowano w pokojach, które składają się na mieszkania ze wspólną łazienką i kuchnią. Moje współlokatorki - Chinka i Ukrainka, są przemiłe. Zazwyczaj nie ma ich w mieszkaniu. Teoretycznie dostałam miejsce w pokoju dwuosobowym, ale jeszcze nikt się na to drugie miejsce nie zgłosił. Żyć nie umierać! Z okna mam widok na podwórko kamieniczne. Jakieś krzesełka, basenik, roślnki troskliwie pielęgnowane przez panie sprzątaczki. W okolicy akademika zaskakująco tani Lidl, poczta na wyciągnięcie ręki i piekarnia z najlepszymi struclami na świecie.

Jest spoko. Zobaczymy, co dalej.

Sonntag, 1. Juli 2012

Schatzkammer

     Schatzkammer - Skarbiec. Ukryty w głębi pałacu cesarskiego przechowuje drogocenne pamiątki domu Habsburgów. Drogocenne zarówno z powodu materiałów, maestrii wykonania, jak i historii, która się z nimi łączy. Takiego skarbca z pewnością nie powstydziłby się największy nawet bogacz z baśni tysiąca i jednej nocy.

     Skarby podzielono na dwie części: świecką i kościelną, co odzwierciedla rozległe ambicje Habsburgów. W pierwszej kolejności trafiamy na insygnia cesarskie wyjątkowej urody: koronę, berło i jabłko. Koronę zrobił z czystego złota Jan Vermeyer w 1602 roku specjalnie dla Rudolfa II. Najpierw służyła jako korona Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, potem jako korona Cesarstwa Austrii. Zachwyca. Po prostu zachwyca. Diadem królewski z ośmioma liliami, ośmioma diamentami, z rzędami pereł, czerwonymi senelami i potężnym rubinem z przodu. Mitra, symbolizująca władzę duchową, z czterema reliefami w złocie, które przedstawiają osiągnięcia Rudolfa. Reliefy obramowują pasy białej emalii z kwiatami i ptakami o delikatnym rysunku. To zestawienie białego tła i kolorowych, eleganckich, giętkich kształtów można później znaleźć w wielu miejscach w Wiedniu jak choćby na suficie Kunsthistorisches Museum. W końcu kabłąk cesarski zwieńczony krzyżem i szmaragdem o nieziemskiej błękitnej barwie. Bogactwo i harmonia, przepych i lekkość, kunsztowność wykonania, drogocenność materiałów, przemyślana symbolika najdrobniejszego nawet elementu.

     Podobnie pozostałe przedmioty wykonane później do kompletu przez Andreasa Osenbrucka gdzieś między 1612 a 1615. Nie mogłam się napatrzeć na wdzięczne, koronkowe zwieńczenie berła o rączce z rogu jednorożca (czyt. narwala). Majstersztyk, cudeńko!

     Gdy tylko oderwie się wzrok od gabloty z najcenniejszą koroną na świecie, trafia się na cesarza Franciszka I. Jego piorunujące spojrzenie z miejsca wbija w podłogę. Friedrich von Amerling namalował Franciszka w stroju cesarskim z insygniami. Pysznią się purpura, brokat i jedwabie rękami najlepszych rzemieślników pieszczone. Marmury w tle błyszczą jak lustro. A cesarz ma twarz spokojną, poważną, skupioną. Patrzy na widza z lekko ściągniętymi brwiami. Twarz zdobią mu zmarszczki szlachetne i surowość. Ta niesamowita twarz pasuje bardziej do mnicha lub proroka. Nieubłaganie ściąga uwagę, pomimo tylu wspaniałości wokół. Nigdy nie zapomnę tych stalowoszarych oczu.

     Dalej przechodzimy wśród paradnych szat Orderu Złotego Runa, Orderu Żelaznej Korony, spotykamy złoty ornat elektora czeskiego, purpurowy, węgierski strój koronacyjny i niebieski Lombardo-Wenecji. W półmroku wystawiono sztandary, proporce i laski heroldów jeszcze z czasów króla niemieckiego Rudolfa (XIII w.). Cesarskie dzieci chrzczą w najdelikatniejszym, białym jedwabiu wyszywanym perłami i złotą nicią. Cesarz spożywa jajko na twardo ze złotej podstawki w kształcie drzewa oliwnego, pod którym odpoczywają pasterz i jego dwa psy. Cesarzowa trzyma perfumy w naczyniu wyrzeźbionym ze szmaragdu o dwóch tysiącach karatów. Białe opale o magicznym blasku wprawiono w jej biżuterię. Paradny miecz cesarski ma rękojeść i pochwę wykonane z rogu jednorożca. Zwieńcza go urokliwy ametyst. Wśród skarbów cesarskich można też znaleźć sporą misę wyrzeźbioną z jednego mleczno-kawowego agatu, którą wykonano gdzieś w mrokach antyku po to, żeby po złupieniu Konstantynopola niewiadomymi drogami trafić do Habsburgów. Powiadają, że ta właśnie misa jest Świętym Graalem. Trumny cesarskie ukryte w kryptach Kościoła Kapucynów, zamknięto na złote klucze, które trzyma się w rzeźbionej szafie z drewna orzechowego.

     Skarbiec sakralny nie mniej imponuje. "Arcykatolicka Austria" może się pochwalić niemożebną liczbą świętych relikwii. Kości, paznokcie, włosy, kawałki Krzyża Świętego, płótna i wiele innych z pieczołowitością zamknięto w kunsztownych pudełeczkach, które czasem tworzą całe komplety. Nie sposób wymienić nawet części skarbów Geistliche Schatzkammer, bo każdy przedmiot z osobna zasługuje na szczególną uwagę. Te wszystkie ornaty, pastorały, krzyże, laski, lichtarze, ołtarze, relikwiarze, naczynia liturgiczne.. Wspomnę więc tylko o jednym przedmiocie, który poruszył moje serce. Był to niewielki (jakieś czterdzieści centymetrów) relikwiarz Marii. Podstawę stanowi rzeźbiony kryształ górski ze srebrnymi zdobieniami. Wieńczy je biała muszla i puzderko z masy perłowej. Na puzderku wyryto Marię z dzieciątkiem. Przedmiot niewielki, ale bezpretensjonalny. Jednocześnie drogocenny i skromny. Idealny dla uczczenia Najświętszej Panienki.

Dienstag, 26. Juni 2012

Deutsch in meinen Kopf

     Proszę pana, proszę pana! Rzecz się stała niesłychana! Moja starsza siostra Bronka... Yyyy... Powiedzmy, że nie Bronka, a Sabka i nie w skowronka przemienieła się, lecz zaczęła mówić po niemiecku (czyli, fachowo rzecz ujmując, szprechać). Jak to się stało?

     Prawdę mówiąc, sama nie mam pojęcia. Z pewnością nie przyczynił się do tego lektorat z niemieckiego, który Uniwersytet Wiedeński zaoferował studentom z zagranicy. Prowadząca kobieta jakoś nie grzeszy zdolnościami interpersonalnymi, chociaż wygląda na taką, która miała szansę zdobyć lata doświadczeń w pracy z cudzoziemcami. Układaliśmy zdania z rozsypanki i rozmawialiśmy o rosnącym odsetku pracujących studentów. Aż drżałam z zaangażowania... Kurs zakończył się egzaminem w postaci napisania rozprawki na trzysta pięćdziesiąt słów. Do wyboru temat o paleniu papierosów lub o roli sportu w moim życiu. Nie wiem jeszcze, jaką ocenę dostanę, ale ze zdziwieniem stwierdziłam, że poszło mi lepiej niż kiedykolwiek indziej. Magia?

     Nie do końca magia, chociaż przyswajanie języka w drodze osmozy, które z pewnością miało swój udział w moim przypadku, na magię zakrawa. Gdy na zajęciach na okrągło mówią po niemiecku, coś się zawsze załapie. Nawet czasem jakieś ciekawe słówko się zapisze. Tatsächlich, wahrscheinlich, der Kopfsteuerpflichtiger i inne smaczności. Powtarzanie w kółko jednej frazy "Jestem zagranicznym studentem. Proszę mówić głośno i wyraźnie. Nie, proszę nie przestawiać się na angielski" wyrabia w końcu stosowną płynność, wymowę i intonację. Przy trzeciej prezentacji już nawet wiedziałam, jak obsłużyć na uniwersyteckim komputerze Power Pointa po niemiecku.

     Próbowałam na początku uczyć się list słówek, robić po kolei ćwiczenia z repetytorium, żeby przyspieszyć oswajanie z językiem, ale to nie działało. Efekty mierne, motywacja zerowa. Brakowało mi poczucia, że ta robota jest do czegoś potrzebna. Zupełnie inaczej działo się podczas przygotowań do wspomnianych prezentacji. Konieczność przebicia się przez przerażające teksty po niemiecku, żeby wydobyć informacje na interesujący temat, sprawiła, że niepostrzeżenie przyswoiłam sobie całą masę słownictwa. Ba! Zaczęłam dostrzegać ich wewnętrzną konstrukcję. Ba! Rozkładanie niemieckich słów na czynniki pierwsze sprawia mi coraz więcej radości! Bo weźmy takie cudne słowo jak 'die Verantwortung', czyli 'odpowiedzialność'. Jeżeli uświadomić sobie, że w środku siedzi 'die Antwort'='odpowiedź', to już reszta wydaje się oczywista. A czyż samo 'die Ant-wort' nie jest zbudowane identycznie jak polskie 'od-powiedź'?

     Właśnie potrzeba wykorzystania języka do innego celu niż pisanie kartkówek odblokowała mój niemiecki. Zaczęłam go używać. A stąd już prosta droga do czerpania radości z samej zabawy językiem. Im więcej się przyswoiło, tym więcej się chce. Samonapędzający się mechanizm (przynajmniej w moim przypadku). Jeżeli do tego dodam rozmowy z tutejszymi nosicielami języka niemieckiego, pełen sukces gotowy! Nie chcieli się do mnie odzywać, więc ja zaczęłam się odzywać do nich. I z rozmowy na rozmowę czuję się pewniej i swobodniej. Czuję przyrost umiejętności niemal z minuty na minutę. Proces następuje lawinowo. Do tego stopnia, że niemiecki w mojej głowie zaczął podskakiwać... angielskiemu! 

     Pamiętacie znajomą Węgierkę? Nasze rozmowy wyglądały zawsze wielce uciesznie, bo z powodu naszych niekompatybilnych kompetencji splatałyśmy ze sobą wiele języków na raz. Zazwyczaj ja do niej mówiłam po angielsku, a ona do mnie po niemiecku i jakoś to szło. Tymczasem dziś, tłumacząc Mirelli zawiłości akcentuacji greckiej, nie potrafiłam przez dłuższą chwilę przestawić się z niemieckiego na angielski. Uczucie to poruszyło mnie do głębi, albowiem wcześniej było dokładnie na odwrót. W rozmowach z innymi ludźmi czy to po hiszpańsku, czy angielsku, aż ciśnie się na usta powiedzieć 'ah sooo' ('ahaaa') lub 'na ja!' ('no pewnie!'). Wieść o Sabce, która szprecha, rozeszła się łukiem tak szerokim, że ostatnio z całej grupy cudzoziemców zostałam oddelegowana do rozmowy z ekspedientką w sklepie, bo jakoby najlepiej władam niemieckim. Aż nie do wiary!

     Przestały mi przeszkadzać rodzajniki. Zapamiętałam w końcu, że jak jest ruch, to Akkusativ, a jak bezruch to Dativ. Słowa-węże siekam na drobne kawałeczki. Nie przejmuję się szykiem w zdaniu podrzędnym, a mimo to Austriacy są w stanie mnie zrozumieć. Słownictwo przybywa niczym energia kosmiczna przez czakramy.

     Jeszcze rok temu uczenie się niemieckiego wyglądało u mnie jak uderzanie głową w ścianę, ewentualnie młotkiem w głowę. Teraz czuję się jak zawodowy pływak, który z entuzjazmem wskoczył do wody i chce przepłynąć jezioro. Daleka droga przede mną, ale teraz to już czysta radość!

Sonntag, 24. Juni 2012

Anselm Kiefer

     Wiedeńska galeria Albertina oferuje tak bogatą kolekcję obrazów, że nie sposób przetrawić ich wszystkich za jednym podejściem. Po ostatniej wizycie został mi jeszcze stos notatek z serii "na później", a wśród nich zapisane tajemnicze nazwisko Kiefer. Przy pierwszych oględzinach, żadnych skojarzeń. Ale gdy tylko odnalazłam pierwszą reprodukcję jego obrazu, przypomniałam sobie wszystko.

     Prace Anselma Kiefera zapadły mi w pamięć jako jedyne z całej wystawy "Gerchard Richter bis Maria Lessing". Dlaczego? Trudno powiedzieć. Tak jak u wielu współczesnych twórców, widać u niego poszukiwanie odpowiedniej formy, eksperymenty z techniką, bla, bla, bla... Ale już nie raz przecież widziało się pionierskie prace genialnych ahtistów, które potrafiły wywołać u odbiorcy tylko wzruszenie ramion (o ile cokolwiek). Jednak Kiefer czymś przykuwa uwagę, czymś zatrzymuje i hipnotyzuje. I to jest bardzo niepokojące coś. Kolorów trzyma się popielnych i rdzawych. Dodaje czasem płótno, gałązki, ołowiane odlewy. Smaruje karton szelakiem i przykleja rudy piasek. Jego obrazy wyraźnie i dosłownie odstają. Przypomina to trochę prace Hasiora. Nawet w nastroju jest im bliski, chociaż Hasior zamiast modelować masę sklejał z gotowych elementów. Można stać i patrzeć, podziwiając jednocześnie spójność i różnorodność elementów, harmonie i dysharmonie wizji. I gdy tak stoisz przed obrazem, nie możesz pozbyć się przekonania, że coś się za nim kryje. Nie masz pojęcia co, ale myśli nie dają za wygraną. 

     Tytuł nic mi z początku nie powiedział. Przed oczami miałam przerdzewiały  statek na szarym, niespokojnym morzu. W górze, równie niespokojne - niebo. W międzyczasie konstrukcje geometryczne z jasnego sznurka. W górnej części obrazu, mniej więcej pośrodku hasło "Merkaba". Dopiero niedawno otworzyło przede mną wrota dotąd zamknięte i odsłoniło obszary niezbadane. Bo termin ten wywodzi się z... kabały. Czyżbym znalazła klucz do odczytania Kiefera?

     Markaba znaczy rydwan. Boski rydwan z czterema aniołami o czterech twarzach. Konstrukcja pełna energii, w ciągłym ruchu, którą widział prorok Ezechiel. Poza tym istnieje cała kabała merkawy nacechowana mistycznie, która rozwijała się w pierwszych wiekach naszej ery. Rozumiem więc, że sznurkowe konstrukcje z obrazu Kiefera są geometrycznymi przedstawieniami boskiego rydwanu. Ale co ma rydwan do łódki? Czy to znaczy, że zamieniamy nośnik wizji mistycznych z rydwanu na łódkę? A może uznajemy merkabę za symbol czterech żywiołów i w obrazie znajdujemy metaforę ludzkiego życia w jedności ze światem? A może to przedstawienie tankowca, który płynie przez Atlantyk? A może...

     A może lepiej nie kombinować, tylko sobie popatrzeć? 

Freitag, 22. Juni 2012

Fuego del Sur

     Zaskakujące, jak wielu w Wiedniu jest Latynosów. Wcale nie trzeba się starać, żeby na nich trafić. Brazylia, Kolumbia, Wenezuela, Peru, Ekwador, Meksyk... Zewsząd! Ichnia klasa średnio-wyższa wysyła swoje dzieci na studia do Europy po lepsze wykształcenie, dla obycia, dla doświadczenia. Czasem przyjeżdżają w odwiedziny do krajów przodków.

     Tygiel, jaki powstał w Ameryce Południowej, fascynuje swoją różnorodnością. Przez wieki biali kolonizatorzy mieszali się z miejscową ludnością, czarnymi niewolnikami i przybyszami z Azji. Zupełnie inaczej niż w Afryce, gdzie ostro praktykowana segregacja rasowa zakonserwowała podziały. Wśród Latynosów nikogo nie dziwią wielobarwne korzenie. Zazwyczaj mają skórę o pięknym czekoladowym odcieniu i wyraziste oczy z brązowymi tęczówkami. Ale można spotkać również takich, co skórę mają bardzo jasną jak Szwajcarzy lub niemal czarną jak Nigeryjczycy, albo niebieskookich blondynów rodem z Pomeranii.

     Sposób myślenia mają niezwykle zbliżony do europejskiego. Uważają nasz kontynent za bardzo istotny składnik swojej tożsamości. Studiują tu więc ekonomię, socjologię, filozofię, języki. Ci, których poznałam, bardzo dobrze orientują się w europejskiej historii i literaturze (w odróżnieniu od mieszkańców Stanów Zjednoczonych, z którymi rozmawiałam). Czasem zostają, ale zazwyczaj wracają do siebie, żeby podzielić się zdobytą wiedzą i umiejętnościami. I to jest rys, który mnie w nich zachwyca. Doskonale wiedzą, że sytuacja w Ameryce Łacińskiej jest trudna, że od kilkudziesięciu lat rządzą nimi zazwyczaj bezwględni dyktatorzy wojskowi, że jest mnóstwo biedy i brutalności, że ciężko o dobre warunki do nauki i pracy. Mimo to, a pewnie właśnie dlatego, wracają pełni optymizmu, chcąc poprawić swoją ojczyznę. 

     Ich radość życia widać w każdej chwili, w sprężystości ruchów, w śmiechu, w śpiewie, który nigdy ich nie opuszcza. Wydają się czasem zbyt chaotyczni lub zbyt śmiali w tej całej pasji, ale czyż to nie jest urocze? W szczególności w porównaniu z ułożonymi, zdystansowanymi Austriakami. Latynosi dostali język z Europy, rytm muzyki z Afryki, a przy tym wszystkim zachowują w sobie coś, czego jeszcze nie potrafię opisać, ale co z pewnością pochodzi z ich ziemi. Coś z wysokich Andów, coś z amazońskiej dżungli, coś z surowego wybrzeża Pacyfiku.

Sonntag, 17. Juni 2012

Hundertwasser

     Już czwarty miesiąc w Wiedniu i nie napisałam o Hundertwasserhaus? Naprawdę nie napisałam nic o Hundertwasserhaus? Niemożliwe! A jednak. 

     Hundertwasserhaus to jedno z pierwszych skojarzeń jakie się wpaja uczniom w odniesieniu do Wiednia. Zaraz obok walca wiedeńskiego i tortu Sachera, rzecz jasna. Doskonale pamiętam jego zdjęcie zamieszczone gdzieś w podręczniku do niemieckiego dla szkoły podstawowej. Motyw powtarzał się później dość regularnie na kolejnych szczeblach edukacji. W efekcie zupełnie straciłam zainteresowanie tym Hausem ('domem') i szerzej samym Hundertwasserem. Co by jednak mówić, jest to coś, co trzeba zobaczyć i już. Więc zobaczyłam i oto dowody:


     Hundertwasserhaus w całej okazałości i pełnej chwale zielonych liści. Z tej perspektywy nawet fajne. Hundertwasser (a właściwie Fryderyk Stowasser) programowo monotonii mówił: NIE! Nie znajdziemy więc u niego dwóch takich samych okien, kolumn czy czegokolwiek innego. Architektem był wyzwolonym i się tego nie wstydził.



     Powyżej widać całkiem nieźle charakterystyczne dla Hundertwassera zabawy z elewacją. Kolorowe, nieregularne segmenty, różne-różniste płytki, zaokrąglone linie i powierzchnie. Poniżej natomiast zdjęcie zupełnie innego budynku. Jest to Kunst-Haus-Wien. Cechy podobne. Należy jeszcze zwrócić uwagę na pnące się pnącza, które są integralną częścią wizji artystycznej. W Kunst-Haus-Wien mieści się muzeum Hundertwassera, który był przede wszystkim malarzem, rysownikiem i rzeźbiarzem, o czym jednak niewiele się mówi. W środku jeszcze nie byłam. Ale może kiedyś zajrzę.



     Pomimo tego, że popieram rękami i nogami założenia Hundertwasssera, nie mogę się przekonać do jego estetyki. Jego kolumienki i krzywe podłogi nie przekonują mnie. Nie trafiają do serca. Raczej nie chciałabym zamieszkać w budynku przez niego zaprojektowanym (chociaż twierdził, że buduje dla ludzi i z myślą o ich wygodzie, komforcie i dobrym samopoczuciu na co dzień). Sądzę jednak, że tego typu budowle są potrzebne i cieszę się, że znaleźli się inwestorzy skłonni wyłożyć pieniądze na takie pomysły.

    Jest jednak w mieście jeszcze jeden budynek, który wyszedł spod ręki Hundertwassera. To Spittelau - spalarnia śmieci. Nie udało mi się jeszcze zrobić dobrych zdjęć tego miejsca, ale na pewno warto je zobaczyć z bliska. Jak na razie jest jedynym budynkiem Hundertwasesra, który naprawdę mi się spodobał. Wieżę Spittelau widać z daleka z wielu punktów Wiednia. Wysoka, niebieska, połyskuje złotą kulą. Bardzo pozytywny element krajobrazu. Pod spalarnię można bez problemu dotrzeć metrem - moją ukochaną linią nadziemną U6. Pociąg zatacza wokół budynku szeroki łuk, co pozwala obejrzeć spalarnię z wielu stron. Spittelau wygląda jak pałac z bajki (te złote kule i blanki wyłożone granatowymi, błyszczącymi płytkami!). Tuż obok znajduje się jeszcze Uniwersytet Ekonomiczny (czy coś w tym stylu), który tworzy świetny zestaw ze spalarnią. Uniwersytet składa się z typowych brył, ale nie mogę powiedzieć, żeby był budynkiem typowym. Kolejne białe kondygnacje z czerwonymi elementami układają się w tarasy. Na tarasach rosną rośliny, więc wszystko razem przypomina ogrody Semiramidy. Wiszące ogrody i pałac z bajki. Cudo!



PS. Jak uda mi się zrobić lepsze zdjęcia, to podrzucę. Ile razy mam powtarzać, że ja nie potrafię robić zdjęć? Niestety najlepszy widok rozciąga się z metra, a z pociągu trudno się fotografuje. Poza tym przez Spittelau wiedzie droga na Donauinsel, więc zazwyczaj spalarnia przegrywa w starciu z rajską wyspą...

Freitag, 15. Juni 2012

Kahlenberg

     Słynne wzgórze, z którego król Jan III Sobieski dowodził odsieczą wiedeńską. Cel sobotnich i niedzielnych wycieczek wiedeńczyków. Kahlenberg - najlepszy punkt do podziwiania panoramy Wiednia.

     Można tam dojść piechotą. Można dojechać. Ze względu na późną porę wybrałam opcję na kółkach. Najpierw musiałam się dostać na Grinzing.  Grinzing wchodzi teraz w skład dziewiętnastej dzielnicy (Döbling), ale niegdyś był uroczą wioseczką, której klimat oraz układ zachowały się w dużej mierze do tej pory. Po wyjściu z tramwaju 38 przywitały mnie jedno lub dwupiętrowe kamieniczki i przytulne kafejki zgromadzone wokół placu. Pośrodku stała restauracyjka, której właściciel chwalił się takimi gośćmi jak Mozart, Goethe i Grillparzer (taki austriacki Krasiński). Nieco dalej niewielki kościółek. Czekam piętnaście minut i jedziemy dalej autobusem 38A. 

     Droga kręta, wąska. Wzdłuż niej rosną drzewa. Najpierw mijamy kamienice, które stopniowo przechodzą w wille o pomysłowej architekturze. Wille otaczają ogrody. Z czasem coraz większe. Drogą wznosi się coraz stromiej, coraz ostrzejsze zakręty musi wykonywać autobus. Wille zamieniły się w niewielkie domki, a i te w końcu rozpłynęły się między lasem a winnicami. Jedziemy dalej. Ludzi w autobusie niewielu. W końcu popołudnie w środku tygodnia. Robimy kółko wokół parkingu przy pałacyku Cobenzl (tu część Japończyków wysiada, żeby zrobić sobie trochę fotek przy słynnej winiarni) i zmierzamy już prosto na Kahlenberg. Miejscami asfalt przechodzi w bruk, spomiędzy drzew zaczyna prześwitywać wysokość. Autobus się trzęsie na nierównościach i ja się trzęsę, ale ze strachu. Wspominałam, że mam lęk wysokości?

     Ostatni kawałek wiedzie prosto i niemal płasko przez las. Zajeżdżamy na gigantyczny parking, teraz pusty. Wszyscy wysypują się z autobusu. Większość ludzi nie ma zielonego pojęcia, w którą stronę do widoku. Idziemy więc za parą w średnim wieku, która wygląda na obeznaną. Tu jakieś stragany, tam niewysoki biały kościół św.Józefa. Mijamy jeszcze MODUL University Vienna, jeszcze restauracja, jeszcze przedrzeć się między stolikami i... 

Oto jest!

     Spokojnie bijące serce Austrii. Wiedeń jak na dłoni. Widok bije na głowę zarówno perspektywę z Belwederu jak i Schönbrunnu. Widać niemal wszystko. Nawet najwyższe wieżowce, wieże telewizyjne wydają się malutkie. Diabelski młyn z parku Prater wygląda jak drobna obrączka. Po lewej rozciągają się zadunajskie dzielnice Wiednia. Potem widać odnogi Dunaju, centrum biznesowe UNO-City jak pudełka po paście do zębów, mosty przez Dunaj jak kolorowe zapałki nad wodą. Szarawe centrum miasta usadowiło się tuż nad rzeką, jakby się na niej opierało łokciem. Z trudem odnalazłam wzrokiem Stephansdom. Nieco łatwiej było odnaleźć Spittelau - spalarnię śmieci zaprojektowaną przez Hundertwassera. Bez trudu za to rozpoznałam szpital powszechny: dwa wielkie klocki otoczone zielenią. Flakturm z Augarten też się nie schowała. Dzielnice wokół centrum są bardziej kolorowe. Wraz z odległością od centrum coraz więcej zieleni. Zachodnie i północne dzielnice Penzing, Ottakring, Hernals i Währing rozpraszają się wśród ogrodów domkami jednorodzinnymi i willami. Ogrody przechodzą w skwery, skwery w parki, a parki w las: Wiennerwald. Patrząc ku prawej stronie, ku zachodowi, pojedyncze punkty zabudowań giną wśród drzew. Teren fałduje się, a las ciemneje. Miasto się kończy i dopiero teraz widać, że leży w niewielkiej dolinie, którą otaczają góry. Z odległością góry rosną i siwieją. Nad nimi już tylko niebieskie niebo i wyraziste, popołudniowe słońce. Spokój. Oswojona dzicz.

Dienstag, 12. Juni 2012

Ciąg dalszy studenckiej ruchawki

     Już myślałam, że cała sprawa z Internazionale Entwicklung i wprowadzeniem opłat za studiowanie rozeszła się po kościach, a tu niespodzianka! Idę ja sobie spokojnie na zajęcia, a tu się okazuje, że tramwaje po Ringu nie jeżdżą w obawie przed tłumkiem studentów przed Uniwersytetem. Nie miałam niestety czasu porozmawiać bliżej z uczestnikami, ale zaobserwowałam parę frapujących zjawisk. 

     Po pierwsze do Internazionale Entwicklung przyłączyła się... Psychologia. Psychologii też grozi zamknięcie?? Myśl ta jakoś nie mieści się w mojej małej główce, muszę ją więc bliżej zbadać. 

     Po wtóre, protesty już całkiem zamieniły się w festyn. Był zespolik muzczny na scenie zaimprowizowanej na schodach wejściowych, były namioty z gadżetami, było śpiewanie i machanie rękami. Ciekawa tylko jestem, ilu uczestników wiedziało, o co chodzi.

     Po ostatnie. Japońscy turyści robiący fotki wszędzie i zawsze są nie do zdarcia.

Sonntag, 10. Juni 2012

Jak się żyje w rodzinie cesarskiej

     Pamiętacie opowieść o Marii Krystynie i Albercie? Wielka, spełniona miłość aż po grób i jeszcze dalej. Trzeba przyznać, że para miała szczęście. Udało im się pobrać, uciec z rewolucyjnej Francji, zajmować tym, co kochali najbardziej, czyli sztuką. A w prezencie od matki - cesarzowej Marii Teresy, dostali wygodne i w pełni urządzone gniazdko. Można je dziś oglądać jako część muzeum Albertina (Die habsburgische Prunkräume). Co prawda z oryginalnego wystroju z czasów Marii Krystyny i Alberta zostało niewiele, ale sądzę, że możemy przymknąć na to oko.

     W porównaniu do pokoi cesarskich w Hofburgu lub Schönbrunnie, Albertina prezentuje się lekko i przytulnie. Ale to wcale nie znaczy, że z mniejszym przepychem. Całe korytarze i klatki schodowe wyłożono marmurami. Obok bieli królują delikatne, pastelowe róże i żółcie. Obowiązkowe lustra odbijają światło z ogromnych, kryształowych kandelabrów. Na ścianach wiszą portrety rodzinne oraz szkice mistrzów pokroju Dürera, Michała Anioła i Rafaela. 

     Najbardziej reprezentacyjna "Sala Muz" zawiera dziesięć figur naturalnej wielkości z piaskowca imitującego marmur. Rzeźby, autorstwa Józefa Kliebera, przedstawiają oczywiście Muzy i Apollona Muzagetesa. W klasycystycznym stylu udało się pokazać indywidualny charakter każdej z bogiń. Każda z nich jest oczywiście skończenie doskonała, ale każda na swój sposób. O Apollonie nie wspominając. Ściany i pilastry wykonano z marmuru, niczym nadzwyczajnym są złocenia detali architektonicznych. W tak pysznej sali urządzano uroczyste posiłki, koncerty i bale.

     Pozostałe pokoje mają zazwyczaj ściany obite jedwabnymi tkaninami i parkiety zrobione z drewna cytrusowego, mahoniu, palisandru. Drugim wyjątkiem jest tu "Złoty Gabinet". Ściany niewielkiego pokoiku, idealnego do prowadznia poufnych rozmów i gierek, pokryto złotą folią, a dla wzmocnienia efektu na każdej ścianie umieszczono olbrzymie lustro. Efekt po zamknięciu drzwi musiał być niesamowity, gdy rozmówców z czterech stron otaczały lustra.

     Prawdziwe cudeńka umieszczono na ścianach "Gabinetu Wedgwoodowego". W drewniane, malowane obicie pokoju wprawiono płytki z porcelany od Wedgwooda. Piękny niebieski kolor tła zachwyca, a białe postacie o miękkim modelunku przywodzą na myśl starożytne kamee.

     Kustosze Albertiny zwracają jeszcze uwagę na meble z wiedeńskiej manufaktury Danhausera. Rzeczywiście warto je obejrzeć. Nie przytłaczają wymyślną formą czy pysznym wykończeniem. Charakteryzują się przede wszystkim funkcjonalnością i finezyjnymi, subtelnymi zdobieniami. Najwyższej jakości przykłady kunsztu i artyzmu rzemieślniczego.

     W Albertinie żyli różni członkowie rodziny cesarskiej. Przewinęli się tu arcyksiążęta Karol i Fryderyk z żonami, Alfons XII Burbon z matką. Po rozpadzie cesarstwa Habsburgowie wywieźli z pałacu wszelkie ruchomości, a pokoje służyły za sale wystawowe, biblioteki i biura. Trzeba przyznać, że niemało pieniędzy, czasu i  determinacji wykazali Austriacy, żeby znaleźć i wykupić oryginalne cesarskie wyposażenie i żeby odrestaurować apartamenty. Otwarcie nastąpiło niedawno, bo dopiero w 2007 roku. Efekt robi wrażenie.


Samstag, 9. Juni 2012

Albertina bis II

     Bardzo interesującym twórcą, któremu poświęcono całą salę w Albertinie, jest Paul Klee. Pierwszy rzut oka na salę wywołał u mnie skrzywienie. "Znowu jakiś ahtista" - pomyślałam. I jakkolwiek prace Kleego są kwintesencją sztuki współczesnej, mają w sobie również ponadczasową iskrę. Prace zebrane w Wiedniu to różne eksperymentalne obrazki wykonane mieszanymi technikami: szkice ołówkiem i kredkami, akwarele, litografie, farba olejna... Eksperymenty nie ograniczają się tylko do techniki wykonania. Łączenie kolorów w różnych konfiguracjach, wprowadzanie tekstu do obrazu, schematyzacja rzeczywistości na modłę a to surrealistyczną, a to kubistyczną, a jeszcze kiedy indziej abstrakcjonistyczną. Rozpiętość stylistyczna Kleego rysuje się naprawdę imponująco i nie ma sensu przyklejać mu tysiąca etykietek. Przy okazji każde, nawet najmniejsze dziełko wymalowane kredkami na papierze pakowym, niesie skondensowany ładunek emocjonalny. Coś jak szczypta soli lub wisienka na szczycie tortu. Nie zawsze mogę powiedzieć, że dany obraz Kleego podoba mi się, ale nawet wtedy w magiczny sposób przyciąga wzrok i intryguje. Wciąga w bogaty świat wyobraźni autora.

     Podobną potęgę wyobraźni widać u Chagalla. Ów człowiek mógłby z radością zilustrować "Sklepy cynamonowe". Styl ludowy, primitywny, ale pełen zaskakujących szczegółów. Postaci mają krzywe nogi i zachwiane proporcje, budynki krzywią się w perspektywie na wszystkie strony. Sztafaż podwórkowo-rolniczy został ozdobiony odrealnionymi elementami: półprzeźroczystą kurą, lewitującym wozem, który wyrasta z chaty, aniołami. Wszystko to widać na przykład w "Latawcu". Na obrazie widać zupełnie dorosłego mężczyznę, który z dachu szopki puszcza latawca. W dole widać podwórze ze zwierzętami, w tle drewniane domy, drugiego człowieka na dachu i trzeciego idącego z laską. Dominuje kolor niebieski, co wynosi atmosferę sceny poza rzeczywistość. Wszystko płynie i nawet trawnik układa się w wielką rybę. Przedstawienie byłoby nawet radosne, gdyby nie szare, niepokojące niebo. Prawda, że żywcem wyjęte z Schulza?

     Uwagę zwróciło jeszcze kilka drobiazgów. Na przykład abstrakcyjne obrazy Franciszka Kupki. Wyglądały zupełnie jak ćwiczenie na bryły. Mogłabym nawet powiesić jeden z jego obrazów w salonie ze względu na ładne kolory. Szczególnie taki, który wyglądał jak bardzo dziwne organy. Piszczałki były białe i wysokie z obręczami w różnych odcieniach niebieskiego i zielonego. Ładne to było. 

     Podobał mi  się też "New York - East River" Wilhelma Thönego. Całość tonie w błękicie, tylko niektóre elementy są pociągnięte biało lub czerwono. Mistrzowskie operowanie szczegółem zachwyciło mnie od pierwszego wejrzenia. Ujętych w czarną farbę detali jest niewiele, raczej sugerują szczegół niż go przedstawiają, ale to właśnie w nich ujmuje najbardziej. Odpowiednio rozmieszczone na obrazie precyzyjnie kierują uwagą widza. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że wśród dzisiejszych rysowników tabletowych widziałam podobne zabiegi.

     Świetną pracą jest "Friede" Giacomettiego. Płótno pokryto niedokładnie sporymi, różnobarwnymi plamami. Z bliska wygląda to jak nieskoordynowane ciapy, ze średniej odległości zaczyna przypomina wydzieranki z przedszkola i dopiero z daleka oczom ukazują się cztery dziewczęta. Siedzą  w kolorowych sukniach, z kwiatami we włosach i pochylają się nad czarnym ptakiem, którego trzyma jedna z nich. Urocze.

Trafiłam też na ukochanego Magritte'a. Uwielbiam go za arcyrealistycznie namalowe przedmioty umieszczone w bardzo nierealistycznych zestawieniach. "Die verwunschene Gegend" przedstawia dwa zielone jabłuszka w maskach, które radośnie zmierzają z oddali w naszym kierunku. Idą od strony morza, po piasku, w tle oczywiście błękitne niebo z delikatnymi, białymi, pierzastymi chmurkami. Po prawej od jabłuszek, oddzielone bladofioletową zasłoną stoją dwa drzewa. Chociaż właściwie jedno już nie stoi, bo został po nim tylko pień. Co ciekawe, samo trzyma korzeniem siekierę. Drugie drzewo kryje w sobie skrytki. W najniższej widać domek, w środkowej piłkę (a w każdym razie biały, kulisty przedmiot), a najwyższa pozostaje zakryta. Propozycje interpretacji?

      Nie napisałam jeszcze nic o Picassie, którego parę obrazów i talerzy wystawili na koniec. Ale wiecie co? Nie chce mi się. Doceniam kunszt tego pana (jego tradycyjne szkice są zaiste powalające) i potrafię ogarnąć myślą jego teorie. Ale jak ma zachwycać, skoro nie zachwyca?

      Podróż po wystawie trwała niesamowicie długo. O każdym z obrazów, które tam były, możnaby napisać książkę. Może nie wszystkie podobały mi się, ale z pewnością znalazłyby swoich fanów. Sam fakt, że znalazły się w kolekcji Batlinerów o tym świadczy. Albertina zaserwowała mi po raz kolejny potężną dawkę emocji, z którą jeszcze długo będę się przegryzać.


Mittwoch, 6. Juni 2012

Albertina bis I

     Długo się wahałam, czy po raz kolejny pójść do Albertiny. Co prawda pierwsza wizyta była przeżyciem zapadającym głęboko w pamięć, ale z drugiej strony bilety za wstęp nie należą do najtańszych. Po namyśle stwierdziłam, że nie mogę mojego towarzysza Bartłomieja, filozfa analitycznego żądnego wrażeń estetycznych, wypuścić z Wiednia bez wizyty w największej wiedeńskiej świątyni sztuki. Poprzednim razem odwiedziłam tylko wystawę czasową. Tym razem nie dość, że wystawy stałe w końcu otworzono, to jeszcze czasówka zmieniła się dość radykalnie. Oto co zobaczyliśmy z Bartkiem.

     Pierwsza część ekspozycji, czyli "Monet bis Picasso", jest kolekcją przekazaną Albertinie przez małżeństwo Batlinerów. Zawiera prace malarzy "modernistycznych". To znaczy począwszy od impresjonistów, przez ekspresjonistów, fowistów, prymitywistów, kubistów, aż do abstrakcjonistów i surrealistów. I licho wie, co jeszcze. Zbiory zapełniają szczelnie aż szesnaście sal i niemal w każdej można znaleźć coś interesującego.

     Na początku raczej nuda. Kolejne "Nenufary" Moneta, jakiś Cezanne, jakiś Renoir. Znowu angielski import Sisley i tym podobne satelity impresjonistów. Czasem trafiamy na coś nowego i interesującego zarazem. Znajdujemy Kazimierza Malewicza - istotnego awagardzistę rosyjskiego, autora słynnego "Czarnego kwadratu na białym tle". Okazuje się, że artysta, oprócz czarnych figur geometrycznych, potrafił namalować także bardzo impresjonistyczne landszafciki typu "Brzezina" lub nieco abstrakcjonistyczne kompozycje, jak na przykład "Mann in suprematischer Landschaft". I nie żałował farby. Góry i wąwozy farby olejnej przewalają się nawet przez najmniejsze płócienko.

     Odkryciem był Kees van Dongen i jego "Kobieta z niebieskimi oczami". Oczy portretowanej kobiety są tak wielkie i niebieskie, że można na nich odlecieć (nie bez przyczyny mają kształt skrzydeł). Do tego rozwarte, czerwone wargi i mężczyźni siadają z wrażenia. Van Dongen niewątpliwie zaszalał. Dzieło dopełnia czerwone, agresywne tło. W albertinowych zbiorach można było znaleźć też inne jego kompozycje, ale zawsze dało się w nich zauważyć skłonność do przesady i przywiązanie do mocnych kolorów.

     Pan Robert Delaunay zaprezentował się z zupełnej nieznanej strony. Ów malarz został określony przez Apollinairego realizatorem orfizmu, czyli po dzisiejszemu abstrakcjonizmu. Obraz z Albertiny pod tytułem "Nudes with flamingos" należy do wcześniejszych czasów, gdy jeszcze można było rozróżnić na płótnie, choć nie bez pewnych wątpliwości, pojedyncze postacie. Różowy flaming i różowe kobiety zlewają się z innymi kształtami. Wielość kolorów niweluje znaczenie brył, niecodzienność póz nie pozwala na identyfikację na pierwszy rzut oka. Moim zdaniem urokliwe cudeńko.

     Poza tym, że Delaunay maczał palce w "Orfizmie", należał również do redakcji "Der Blaue Reiter". Założycielami tej grupy byli mniej znany Franz Marc i bardziej znany Wassily Kandinsky. Marc nie wydaje się zbyt interesujący, Kandinskiego i synestetyczne teorie wszyscy znają. Ale poza nimi w monachijskiej grupie działali aktywnie i inni malarze. Na przykład Jawlensky. Jego "Pole kukurydzy w Carantec" przykuwa wzrok intensywnym oranżem. Kolory żywcem wzięte z parnego, letniego wieczoru. Gorące centrum obrazu podkreślają subtelne, fioletowe i zielone maźnięcia tu i ówdzie. Uwielbiam zestawienie żywego pomarańczu z fioletem, które można czasem napotkać podczas zachodu słońca, a Jewlensky uchwycił je w sposób mistrzowski. 

     Kolejnym mistrzem koloru stał się dla mnie Emil Nolde. Te wszystkie kwiatki, chmurki, krajobrazy są genialne! Nie sądziłam, że motyw kwiatów w wazonie może być tak interesujący. Nie mam pojęcia, w czym tkwi jego sekret. Żywość barw? Kontrastujące zestawienia? Świetna kompozycja? W jakiś magiczny sposób Nolde wprowadza do swoich obrazów oniryczny nastrój. Przypomina w tym trochę Redona w jego kolorowej fazie, ale nie do końca. Nolde operuje zdecydowanymi plamami koloru o miękkich krawędziach. Redon natomiast wprowadza drobne szczegóły i przejścia tonalne. U Noldego znajdujemy wiele intensywnych, często przeciwstawnych kolorów, u Redona paleta w obrębie jednego płótna jest ograniczona. Oglądając zbiory albertyńskie, perłą wśród prac Noldego wydała mi się "Moonlit night". Widzimy stateczek o trzech żaglach na spokojnej morskiej toni. Żółtawy księżyc ledwo podniósł się nad horyzont i odbija się szeroką ścieżką w granatowej wodzie. Żagle widać też w wodzie. Nolde niesamowicie operuje różnymi odcieniami niebieskiego, granatowego, morskiego, zielonego, seledynowego i żółtego. Tworzy atmosferę ciszy i spokoju. Chwyta nieuchwytne światło księżyca. Obraz z bliska wydaje się tylko zbiorem nieskoordynowanych pociągnięć pędzla, ale z pewnej odległości całość zlewa się w niesamowicie sugestywny i... piękny widok. Aż chce się mówić Iwaszkiewiczem: Sny, połowy, sérénité.

cdn.


Montag, 4. Juni 2012

Panoramaheim

     Sądziłam, że mieszkam w pokoju wielkości kartonowego pudełka. A jednak okazuje się, że studenci potrafią mieszkać w jeszcze mniejszych pokoikach. W wyniku splotu rozlicznych okoliczności udało mi się odwiedzić akademik "Panorama" w dwudziestej dzielnicy. Przy okazji zwiedziłam samą dzielnicę, której na imię Brigittenau.


     Brigittenau nie może się poszczycić powalającymi zabytkami ani długą historią z bardzo prostej przyczyny. Przez większą część czasu były to tereny zalewowe Dunaju, który poddano regulacji dopiero od lat siedemdziesiątych dziewiętnastego wieku. No i dzielnicę Brigittenau utworzono oficjalnie dopiero w 1900 roku. Nazwę swoją zawdzięcza, jak się nietrudno domyślić, Brygidzie. Na co już trudniej wpaść, chodzi o Brygidę Szwedzką, świętą katolicką i patronkę Europy, której kościół od połowy dziewiętnastego wieku stoi właśnie w dwudziestej dzielnicy. Jednak Brigittenau nie jest taki nudny, jak go malują. 

     Frapujący Augarten, chociaż administracyjnie leży w drugiej dzielnicy (Leopoldstadt), przylega w znaczącej części także do Brigittenau. W 1912 roku Aleksander Józef graf Kolowrat-Krakowsky, po przenosinach z Czech, umieścił w tej dzielnicy "Sascha-Filmfabrik" - największą w cesarstwie wytwórnię filmów niemych. Filmy produkowała głównie monumentalne i propagandowe, pod koniec lat trzydziestych zakład przejęli naziści, ale sam graf już tego nie dożył. Nie doczekał też pogromów żydowskich w Brigittenau, które tu przybrały wyjątkowo dramatyczny obrót. Podczas wojny dzielnica mocno ucierpiała od bombardowań i walk w mieście. W końcu, dostała się pod zarząd Związku Radzieckiego, by w 1955 roku połączyć się na spokojnie z resztą Austrii i żyć w dobrobycie i pokoju. Co ciekawe, obecność sowietów można wyczuć do tej pory. W parku tuż przy farze świętej Brygidy postawiono posąg niedźwiedzia. Poza tym w dzielnicy żyje mnóstwo ludzi z byłego Związku Radzieckiego i współczesnej Rosji. Wzdłuż ulic mieszczą się tanie sklepy, można trafić na normalną, słowiańską jadłodajnię, a rosyjski nie jest wcale rzadkością na ulicach.

     Ale miało być o akademiku. Do akademika na samym skraju Brigittenau sprowadziło mnie... pranie. Wiedeńskie pralki do użytku masowego nie mają niestety wlotu na monety. Żeby je uruchomić potrzeba QuickCard (którą się dostaje, gdy się ma konto w austriackim banku, którego nie mam). Jakby nie mogli zrobić automatu na monety... Otóż, nikt, kogo pytałam u siebie, nie miał pożyczyć kłika, a sterta prania rosła. W tym momencie trafiłam na przemiłe bliźniaczki. Poznałam je zupełnie przypadkiem, totalnym trafem, wracając z imprezy autobusem. Najpierw okazało się, że są bliźniaczkami. Potem okazało się, że są nawet w połowie Polkami. Druga ich połowa od strony ojca to Holendrzy, ale na oko dość normalni. Są moimi rówieśniczkami i chociaż w Polsce spędziły raptem trzy czy cztery lata, bardzo dobrze mówią po polsku. Ba, trzeba się przysłuchać, żeby stwierdzić, że coś z ich polszczyzną jest inaczej. Zważywszy, że sporo rodzonych w Polsce Polaków ma problemy z naszym trudnym językiem ojczystym, sądzę, że dziewczyny zasługują na respekt. Tak więc zaznajomiłam się z bliżniaczkami Pauliną i Michaliną i one zaproponowały mi wspólne pranie w Panoramie.

     W Panoramie mieszka Michalina. Obie dziewczyny mają już licencjaty z Wielkiej Brytanii i do Wiednia przyjechały na studia magisterskie, przy czym Michalina pojawiła się później i niestety miała trochę problemów ze znalezieniem miejsca do mieszkania. Teoretycznie Panorama nie jest złym akademikiem. Wszystko, czego potrzeba studentowi do życia, można w Panoramie znaleźć. Ale. Może ja po prostu marudzę? No ale. Panorama jest po prostu wielkim molochem na tysiące osób. Widząc ją z daleka, popadałam w lekki popłoch, bo po prostu molochów się boję. Niemniej adres okazał się właściwy i weszłam. Wewnątrz wiele kolorowych płytek umila atmosferę. Jakas kawiarenka internetowa, party room z prawdziwym barem, w którym zawsze coś się dzieje, wielka pralnia z suszarkami, wewnętrzny dziedziniec, winda, cuda-wianki-niewidy, odlot. Po czym weszłam do pokoju Michaliny. Pokój stanowi część modułu, w skład którego wchodzą dwa jednoosobowe pokoje, korytarzyk z lodówką i łazienka. Niby fajnie. Jednak pierwsze, co się rzuca na człowieka w akademiku, to niskie sufity. Osoba szczególnie wysoka, mogłaby mieć problemy nie tylko ze zmieszczeniem się w drzwiach, ale także w zwykłym korytarzu. Pokoje są zestandaryzowane bez wyjątku i ciasne. Może nieco większe poweirzchniowo od mojego, ale powietrza jest tam zdecydowanie mniej. Szafki bez drzwiczek potęgują wrażenie chaosu i ciasnoty. Ale największym hitem są mikroskopijne okna, które mają wysokość pół metra i zaczynają się na wysokości półtora metra. W efekcie siedząc przy biurku przodem do okna nie można nawet wyjrzeć na ulicę. Żeby ponarzekać już na całej linii, powiem, że pokój Miśki wychodzi na południe, a jednocześnie na ruchliwą ulicę wzdłuż kanału, więc może być u niej albo skrajnie duszno i gorąco albo bardzo głośno. Cud, miód i orzeszki.

     Wniosek? Kocham swój przytulny, skromny akademik z archaniołem Michałem z widokiem na zielone drzewa, gdzie mieszka w porywach do stu osób.


Montag, 21. Mai 2012

Tony betonu

     Są pewne miejsca w Wiedniu, którymi Austriacy nie bardzo chcą się chwalić. Pewnego razu jechałam dla hecy tramwajem i jakie było moje zdziwienie, gdy na horyzoncie ukazał się gigantyczny moloch z betonu. Nie miał żadnej konkurencji w okolicy, bo stał w samym środku Augarten. Tramwaj przejechał wzdłuż parkowego muru i skręcił między kamienice, zabierając mi możliwość kontemplacji kolosa. Co to było? Takie wielkie! Na środku parku! Po prostu nie da się tego przegapić! W życiu o tym nie słyszałam. Niemożliwe... Rzut okiem na mapę (która wszelkie Sehenswürdigkeiten, czyli 'rzeczy godne zobaczenia' ma podpisane i oznaczone kolorem fioletowym) nic nie pomógł, bo w miejscu, gdzie powinna znajdować się nazwa tej imponującej budowli, było tylko różowe kółeczko.

     Kwerenda w internecie potwierdziła moje przypuszczenia. Wszystkie oficjalne strony miasta nawet się nie zająknęły o gigancie, chociaż kilkukrotnie wspominano o samym Augarten. Dopiero wprost na hasło "Augarten" znalazłam wyjaśnienie zagadki. Oczywiście betonowy potwór to wieża przeciwlotnicza zbudowana przez nazistów podczas drugiej wojny światowej. To, co widziałam z tramwaju, stanowi zaledwie jedną szóstą systemu obrony miasta. Wszystkie wieże stoją do tej pory, są równie masywne i wysokie. Robią gigantyczne wrażenie, ale nie dziwię się, że Austriacy nie chcą się nimi chwalić.

     Jak zapewne wiecie, historia drugiej wojny światowej nie należy do moich ulubionych tematów, ale rozmiar mojej ignorancji zmobilizował mnie do działania. Aby uzupełnić niedobory wiedzy, urządziłam wielką wyprawę do wszystkich sześciu wież. Przy okazji, zapamiętałam, co następuje. Profesjonalnie nazywa się to Flugabwehrkannonenturm (w skrócie Flakturm) i powstało tylko w trzech miastach: Berlinie, Hamburgu i Wiedniu, przy czym w Berlinie nie zachowały się wcale, a w Hamburgu tylko częściowo. Wiedeń ze swoją szóstką jest więc wyjątkowy. Wieże ustawiano parami: Gerechtsturm ('wieża ogniowa') i Leitturm ('wieża dowodzeniowa'). Tworzą trójkąt, który miał strzec centrum miasta. Górne platformy wszystkich wież znajdują się na tej samej wysokości bezwględnej. Zresztą, nie będę się bawić w militarystyczne szczegóły. Kto zna niemiecki i interesuje się wojskowością, zapraszam tu.

     Wieże w Augarten wybudowano na końcu. Są najwyższe i najbardziej okazałe. G-turm, którą to właśnie widziałam z tramwaju, ma 55 metrów wysokości. Wrażenie z oglądania niesamowite... Augarten to trochę zaniedbany park francuski. Alejki jak od linijki, wystrzyżone drzewka i krzaczki, symetryczne klomby. Przychodzi tu trochę ludzi, jak to zwykle do parku, żeby odpocząć, pośmiać się, pograć w piłkę, pobawić się z dziećmi itp. I nad tym wszystkim góruje to betonowe bydlę. Wieżę widać niemal z każdego miejsca w parku. Jest wielka. Jest olbrzymia. Jest kolosalna. Szara, betonowa, przytłaczająca. Do tego się sypie. Po obwodzie spięto ją potężnymi klamrami, żeby się nie rozleciała. Kawałek platformy jej odleciał. Powtórzę: kawał wielkiej, betonowej platformy z wysokości czterdziestu paru metrów odleciał.Wiatr dął potępieńczo ze wszystkich stron, dzień szary i ponury. I ten kolos nad głową. Graffiti, które miało ośmieszać wieżę, samo wygląda śmiesznie wobec jej ogromu. G-turm w Augarten to po prostu góra agresywnego złego betonu. Inaczej nie potrafię tego nazwać. Po prostu brakuje mi słów.

     Nie inaczej jest z L-turm. Podstawa prostokąta, o wysokości 51 metrów. Tylko nieznacznie ustępuje partnerce pod względem siania grozy. Choć to gołe betonowe ściany, które nie były w użytku od sześćdziesięciu lat, wyglądają, jakby były uzbrojone po zęby. Brrr...

     Kolejną parkę można znaleźć w mało znanym parku Arenberg, w mało znanej części trzeciej dzielnicy. Parczek niewielki, kamienice dookoła, to i same wieże wyglądają mniej imponująco, chociaż mają 39 i 42 metry. Na dodatek obsadzono je dookoła drzewami, więc jak się człowiek zagapi, to nawet o nich zapomni.  Tylko mi jakoś tak dziwnie wciąż było. Pod jedną z wież zrobiono plac zabaw. Chmara dzieciarni bawiła się w najlepsze pod ścianą z betonu. Pod drugą urządzono tak zwany 'ogródek sąsiedzki'. To znaczy klomby na kwiaty i warzywa, które sąsiedzi mają wspólnie uprawiać, przez co mają się lepiej zintegrować. Na jednej ze ścian następujący poemat:

hystorysteria
WA(R)S YOU
tie(d) world

     Na innej olbrzymi malunek jakiegoś starożytnego wojownika. Dziwność. Staruszek, który właśnie wyprowadzał pieska, zagadnął mnie i powiedział, że to "Pamiątka od Hitlera". Niby poukrywane, ale widoczne. Tak wielkie, że oko gubi perpektywę. W górze przelatują ptaki, w dole szczekliwe yorki obsikują mur. 

     Kolejna para stanowi ciekawe przeciwieństwo. To jedyne wieże, które znalazły praktyczne zastosowanie. G-turm ukrywa się sprytnie wewnątrz kwartału kamienic. Sporo musiałam się nakombinować, żeby znaleźć wejście do środka. Z zewnątrz zupełnie jej nie widać, niewielu o niej wie, a przecież znajduje się przy arcyruchliwej Mariahilferstrasse! Wykorzystano ją zapewne do celów państwowych, bo anteny wszelkiego typu porastają ją dość dokładnie. Poza tym nie można podejść bliżej, bo otacza ją dodatkowy płot, a bramka wymaga specjalnego kodu. Oczywiście wielki zakaz robienia zdjęć zobaczyłam, dopiero przeglądając zdjęcia w aparacie, ale to już inna sprawa...

     Część dowodzeniowa omawianej parki została dla kontrastu upubliczniona. By nie rzec wyeksponowana. Dopiero, gdy ją znalazłam, skojarzyłam fakty. Obecnie w L-Turm w pobliżu Mariahilferstrasse znajduje się Haus des Meeres, to znaczy oceanarium. Dołożono do niej szklane przybudówki w ramach koloru morskiego, zewnętrzną klatkę schodową. Całą jedną stronę (i spód platformy) pokrywają ścianki wspinaczkowe. Wspominałam, że ta wieża liczy sobie 47 metrów? No właśnie. Z początku wydaje się, że kolorki oswoiły mroczny Flakturm. Wokół oczywiście gospodarni Austriacy urządzili parczek, plac zabaw, ławeczki, sklepy te sprawy. Jednak wciąż nie mogę się pozbyć wrażenia, że wieża ma wielkie, ostre kły i pazury. Tylko na razie taktycznie je chowa.

     Wiedeń mnie zaskoczył. Bardzo mocno mnie zaskoczył. I to w momencie, gdy zaczynał mnie powoli nudzić. Żadne zdjęcia nie oddadzą wielkości i ogromu ponurości, którą roztaczają wokół siebie wieże. Flaktürme przypominają o potężnym kawałku historii, o którym mieszkańcy miasta chcą zapomnieć. Wiedeńczykom szkoda pieniędzy na wyburzenie wież. Cierpliwie czekają, aż same się rozpadną.


Samstag, 19. Mai 2012

Schallaburg

     Pierwsza wycieczka poza miasto. Cudowne, energetyzujące uczucie. Świeża fala doznań i emocji po oswojonym już Wiedniu. Tym milsza, że wywołana mieszanką elementów znajomych mi skądinąd. I te lasy!

     Do Schallaburgu wybrałam się ze znajomymi Węgrami, którzy mają własny samochód. Większą część drogi jechaliśmy autostradą, co czasem utrudniało podziwianie uroków, ale dzięki temu sto kilometrów pokonaliśmy w niecałą godzinę. Bo Schallaburg leży w Dolnej Austrii, dokładnie na zachód od Wiednia. Krajobraz raczej pagórkowaty niż górzysty, ale od południa można było już dojrzeć wyższe wzniesienia. Po dolinach urocze pola, wsie rozrzucone tu i ówdzie. Tu jakiś kościółek z tej czy innej epoki, tam pole zupełnie nowoczesnych wiatraków. Czyste ulice, zadbane ogródki. Bardziej strome stoki porastały lasy mieszane. Ponoć bardzo stare, naturalne, niesadzone. Po prostu kraina mlekiem i miodem płynąca.

     Z daleka wygląda jak transylwańskie fortece albo dolnośląskie zamki. Osadzony na zboczu wzgórza góruje nad doliną. Nad całością czuwa wysoka wieża (o funkcjach prestiżowych, a nie obronnych, jak informuje informator). Zewnętrzny mur okala ogród i zamek. Jego najstarsza część pochodzi ponoć z XI wieku, co czyni ją najstarszą w regionie. Wygląda to jak gigantyczne kartonowe pudełko. Oczywiście poza tym, że jest zrobione z wielkich kamulców, ma ściany grubości półtora metra u podstawy, ciągnie się na kilkanaście metrów do góry i ma otwory okienne, ale nie ma dachu. Gwoździem programu nie jest jednak kamienne kartonowe pudełko, ani plac zabaw dla dzieci w kształcie smoka, ani nawet bajeczny ogród francuski z jabłoniowym sadem, lecz renesansowy dziedziniec arkadowy. Pierwsze wrażenie: jak na Wawelu! Nieregularny dziedziniec okalają arkadowe podcienie. Na pięterko prowadzą z dwóch stron schody. Kolumny i łuki są ozdobione niesamowitymi stiukami malowanymi na czerwono. Autorem tychże jest pan Jakob Bernecker von Hallein. Trzeba przyznać, że się postarał. Szereg ważnych dla zamku osób doczekało się tam swojego przedstawienia w całości lub w części (głównej). Misterne motywy roślinne nienachalnie wypełniają wolne przestrzenie. Całość, od ogólnej wizji po najmniejszą rozetkę na bazie kolumny, cechuje wdzięk i lekkość. Zaiste renesansowy klejnocik.

     Wewnątrz zamku mieści się wystawa "Das Goldene Byzanz & Orient". Jak zazwyczaj w Austrii, dokładnie ją przemyślano. Eksponatów nie ma zbyt wielu, ale przedstawiają konkretną wartość czy to materialną, czy historyczną lub artystyczną. Wszystko układa się w ciąg dydaktyczny, który przedstawia charakter, historię i wpływ Cesarstwa Bizantyńskiego. Widzimy więc jak z greckiej kolonii Byzantion powstaje druga stolica imperium - Konstantynopol. Dowiadujemy się jak funkcjonował na co dzień, w jakich językach mówiono w mieście i w pozostałych częściach imperium. Jakie były zależności między kulturą grecką, łacińską i innymi, które znalazły się w granicach Cesarstwa. Jak dla mnie, najbardziej wartościowe fragmenty wystawy to te, które opisują kontakty Bizancjum z ludami lub państwami, które je atakowały. Jasno pokazują one fakt, że obie strony nie tylko ze sobą walczyły, ale także czerpały od siebie. W ten sposób stajemy oko w oko z Bułgarami, Awarami, Turkami, Arabami...

     Zdecydowanie udana wystawa. Naszła mnie jednak taka refleksja, że biedni ci Austriacy. Trzeba im tłumaczyć, że ikony pochodzą ze Wschodu... To oczywiście uproszczona wersja refleksji, ale moi towarzysze podróży mieli podobne odczucia. Podróżując na południe i wschód od Austrii, ale nawet i po Polsce, wyraźnie czuć ten bizantyński powiew. Cerkiewki, cyrylica, ikony - nie jest to dla nas zupełnie obce, prawda? Na wystawie "Das Goldene Byzanz & Orient" pieścili się z maleńkim drewnianym ikonostasem, podczas gdy w naszym kraju można takie zobaczyć wciąż w użyciu.

     Droga powrotna także minęła przyjemnie. Usłyszałam parę interesujących historyjek o życiu w Austrii, o których być może opowiem innym razem. Wstąpiliśmy też na chwilę do Kloster Melk ("Kloster" znaczy "klasztor"). Weszliśmy tylko na główny dziedziniec i zajrzeliśmy do przedsionka jednego kościoła, bo było późno i zamykali już cały kompleks. Klasztor w Melk nazywa się perłą baroku i nie bez przyczyny. W życiu (a widziałam parę wersji baroku z rzymskim na czele) nie widziałam kościoła, który byłby tak wypełniony złotem. Coś niesamowitego! Następnym razem jadę prosto do Melk...