Samstag, 31. März 2012

Polak Węgier...

     Ostatnimi czasy zajmuję się głównie tak fascynującymi tematami jak ceramika średniominojska czy geneza pieczęci cylindrycznych w Mezopotamii, więc wybaczcie, że nie dzielę się z Wami moimi drobnymi radościami. Prawdopodobnie w związku z rosnącą ilością materiału do przerobienia na studiach częstotliwość pisania notek spadnie, ale zapewniam Was, że nie zaniknie zupełnie.

     Tymczasem chcę się podzielić radością innego rodzaju, a mianowicie znajmością z dwojgiem Węgrów niedawno zawartą. Mirellę poznałam na zajęciach z epigrafiki. Ma co prawda asymetryczną twarz, co irytuje moje poczucie estetyki, ale miłe i otwarte usposobienie z naddatkiem rekompensują wszelkie niedobory urody pojmowanej klasycystycznie. Poza tym Mirella jest naprawdę interesującym rozmówcą. Urodziła się w wiosce gdzieś w Wojwodinie. Dla niezorientowanych: Prowincja Autonomiczna Wojwodina jest częścią Serbii. Mieszkają w niej głównie Serbowie i Węgrzy, ale nie brakuje i wielu innych: Słowaków, Chorwatów, Rumunów, Romów lub nieco mniej oczywistych "narodowości" jak Jugosławianie (ludzie, którzy nie utożsamiają się z żadną konkretną narodowością byłej Jugosławii) i Buniewcy (którzy często podają się za Chorwatów). Otóż Mirella w swojej wiosce w Serbii chodziła do węgierskiej szkoły, a serbskiego zaczęła się uczyć w okolicach piętnastego roku życia, żeby móc studiować w stolicy prowincji - Nowym Sadzie. Gdzieś podczas studiów poznała Adriana i z czasem z jego powodu przeniosła się do Austrii, gdzie właściwie od zera nauczyła się niemieckiego. Nasze rozmowy z Mirellą płynnie przechodzą między niemieckim i angielskim (bo angielskiego też się zdążyła nauczyć) w zależności od bieżących potrzeb.

     Adrian również jest Węgrem i też pochodzi z Wojwodiny. Jego rodzina przeniosła się jednak do Austrii (do Baden) jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych (skojarzenia z wojną i rozpadem Jugosławii jak najbardziej na miejscu). W Wiedniu skończył ekonomię, potem przewinął się przez kilka firm, by ostatecznie stwierdzić, że bycie psem korporacji nie jest dobre dla zdrowia psychicznego. Wybitnie przyczyniła się do tego pewna upierdliwa kobieta z Polski, która była przedstawicielką najważniejszego partnera handlowego ostatniej firmy, w której pracował Adrian. Ponieważ Adrian był odpowiedzialny za współpracę z partnerami handlowymi, a współpraca wybitnie nie chciała się ułożyć, zrezygnował. Obecnie rozmyśla, co dalej. Ze swoim doświadczeniem i płynną znajomością trzech języków (węgierski, niemiecki, angielski) nie powinien mieć problemów z powrotem do pracy w jakiejś dużej firmie, jednak nie jest pewien, czy naprawdę chce wracać do kapitalistycznego kieratu.

     Z Mirellą tworzą przeuroczą parę. Zajmują się kompletnie różnymi rzeczami. Adriana śmiertelnie nudzą szczegółowe zagadnienia historii antycznej, a Mirella ni w ząb nie rozumie pewnych zagadnień ekonomicznych. Ale jakoś dają sobie razem radę. Odnoszą się do siebie z niespotykaną czułością i widać, że znajdują mnóstwo wspólnych tematów, które nie dotyczą ich bezpośrednich zainteresowań zawodowych. Znajdują sporo radości w urządzaniu wspólnego mieszkania z czego tylko się da: starych mebli od rodziców, przedmiotów kupionych na bazarku albo w Ikei, książek, serwetek od babci. Obrzydliwe ciemnozielone kanapy pomysłowo spacyfikowali białymi ścianami w pokoju i fioletowym dywanikiem. Niewielkim kosztem udało im się nowocześnie i wygodnie zagospodarować przestrzeń wokół siebie. 

     Mirella bez wahania zaprosiła mnie do siebie, gdy usłyszała, że potrzebuję coś wydrukować. Spotkałam się z niezwykle życzliwym przyjęciem. Rozmowa, chociaż prowadzona w języku dla wszystkich obcym toczyła się gładko i żywo. Widać, że czują się nieco obco w Austrii, ale jednocześnie nie bardzo wiedzą, dokąd mieliby się udać. Do Serbii nie chcą wracać. Na twarzy Adriana widać jakby urazę, gdy mówi o tym państwie, a lekceważenia nawet nie ukrywa. Mirella też nie widzi dla siebie miejsca w Nowym Sadzie czy Belgradzie (historyk starożytności! w Serbii jeszcze gorzej takiemu znaleźć pracę niż w Polsce). Węgier natomiast nie znają. Kilka turystycznych wizyt w Budapeszcie to za mało, żeby podjąć decyzję o przeprowadzce.

      Oboje ujęli mnie swobodną szczerością. Nie są wylewni, nie narzucają się, ale w ich towarzystwie można bez skrępowania przejść do trudnych i osobistych tematów. Mam nadzieję, że nasza znajomość pogłębi się z czasem. Zaproponowali mi  nawet wspólne wycieczki po historycznych miejscach Austrii. Regularnie co dwa-trzy tygodnie robią takie wypady poza miasto, żeby poznać trochę kraj, w którym właśnie mieszkają. Z radością przytaknęłam i jesteśmy umówieni na pierwszy wyjazd po świętach.

Dienstag, 27. März 2012

Währing

     Mieszkam w Wiedniu w osiemnastym "Bezyrku" (jak to napisał Herbert w liście do Miłosza) o nazwie Währing. Ponoć słowo to etymologię czerpie z języków słowiańskich i odwołuje się do gorących źródeł. Co prawda gorących źródeł tu nie widziałam, ale  już tylko ptasiego mleka brakuje mojej osiemnastej dzielnicy do szczęścia.

     Bliżej centrum i wzdłuż Währinger Straße dominują kamienice. Wystarczy odbić jednak w bok i trafiamy do królestwa parków, skwerów i willi. Spokojne uliczki i mnóstwo zieleni przywodzą mi na myśl wrocławskie Zacisze. Tylko trochę większe i jeszcze bardziej okazałe. Każda wybudowana tutaj willa ma swój niepowtarzalny charakter i możnaby wiele o niej napisać. Ta ma pięknie rozrośnięty bluszcz, tamta okrągłą wieżyczkę, a ta urokliwe wykusze. Wielość stylów architektonicznych nie pozwala się znudzić widokami. Wielobarwność fasad cieszy oczy. Po Währingu chodzi się to w górę, to w dół, bo Währing powstał z takich wioseczek rozrzuconych wśród pagórków i lasów.Resztki tych lasów można rozpoznać w tutejszych parkach i cmentarzach.

     Przyglądam się tym wszystkim cudownościom. Takim w sumie prostym i zwyczajnym jak wygląd ulicy, dobry dojazd, twarze mieszkańców. Przyglądam się różnym sprytnym tutejszym rozwiązaniom. I zastanawiam się. Może by tu zamieszkać na dłużej?

Montag, 26. März 2012

Schönbrunn

     Niedzielna pogoda sprzyja wycieczkom, a trudno o przyjemniejsze miejsce w Wiedniu niż pałac Schönbrunn. Słynna siedziba jeszcze słynniejszej cesarzowej Sisi.

     Przed Sisi miejsce miało oczywiście swoją długą historię. Najpierw pełnił funkcję wypadowej chatki myśliwskiej lub w najlepszym razie letniej rezydencji. Dopiero za rządów Marii Teresy stał się centrum życia politycznego i towarzyskiego całego dworu. Swój teraźniejszy kształt zawdzięcza w głównej mierze właśnie tej cesarzowej, która nie szczędziła środków i ludzi, aby uświetnić swoją ulubioną rezydencję. W połowie XVIII wieku architekt Nicolaus Pacassi wykończył komnaty dla cesarzowej i jej małżonka (to nie byle jaki architekt: innymi jego dziełami są na przykład pałace w Budzie i Pradze). Później odbywał się tu roztańczony kongres wiedeński. A w drugiej połowie XIX wieku pałacem zaopiekowała się żona cesarza Franciszka Józefa - Elżbieta.

     Droga do pałacu nie jest tak reprezentacyjna, jak można by się spodziewać. Schönbrunn znaczy co prawda 'piękne źródło', ale pięknym źródłem to źródło było chyba sto pięćdziesiąt lat temu. Teraz jest to betonowa rynna ze ściekiem w środku, obok której biegnie linia metra. Na lewo i prawo ciągną się budynki różnej proweniencji i urody. Przechadzce też nie dodawały uroku liczne oraz obfite ślady po psim moczu. 

     Natomiast w samym pałacu! Jakby człowiek znalazł się w innym świecie. Za główną bramą wpada się w objęcia okazałego budynku wymalowanego żółtą farbą. Wielkiego, barokowego i pełnego zdobień, okien i marmurowych schodów. Minąwszy budynek pałacu z jednej bądź drugiej strony wchodzimy do rozległych ogrodów. Wstęp do zespołu parkowego jest wolny. To ulubione miejsce do weekendowego joggingu lub piknikowania. Tuż przy pałacu są klomby kwiatowe (które niestety jeszcze nie w pełni rozkwitły). Dalej zaczyna się pagórek. U jego stóp pyszni się barokowa fontanna, a na szczycie glorieta (otwarty, ogrodowy pawilon) - symbol potęgi wojskowej Habsburgów (teraz kawiarnia). Wszędzie dookoła rosną drzewa w równych rzędach. Alejki wiodą tędy i owędy. Czasem przejedzie powóz. W skład ogrodów Schönbrunn wchodzi też ZOO.

      Wewnątrz budynek pyszni się jeszcze pyszniej. W Muzeum Schönbrunn do zwiedzenia są komnaty Franciszka Józefa, Elżbiety i Marii Teresy. W salach reprezentacyjnych aż kapie bogactwem: gigantyczne lustra i kryształowe kandelabry, złote wykończenia, jedwabne tapety, porcelana chińska i miśnieńska, portrety rodziny cesarskiej i propagandowe obrazy, monumentalne freski na sufitach i haftowane emblematy cesarskie na chusteczkach. Przy tym całym dobrobycie komnaty prywatne cesarzy były zadziwiająco skromne. W gabinecie Franciszka Józefa stoi solidne biurko, ale trudno w nim szukać ozdobności. W sypialni ma zupełnie proste, dość krótkie łóżko. Po jego jednej stronie klęcznik i krzyk, po drugiej toaletka. Prócz tego wyposażenie pokoju stanowiły tylko obrazy rodzinne i fotele do siedzenia. Dominuje spokojny, przytulny brąz. Rodzinna jadalnia nie ocieka złotem tak jak reprezentacyjne sale. Cesarz nie wybrzydzał przy jedzeniu jak Franzuzik, ale zadowalał się prostym wiedeńskim sznyclem. Wstawał o piątej rano, trzy razy w tygodniu przyjmował na audiencji zwykłych, prostych ludzi, którzy mogli mu powierzyć swoje prośby, zmartwienia lub skargi. Rządząc przez 68 lat wielkim cesarstwem o wyjątkowo skomplikowanej sytuacji geopolitycznej, pozostał człowiekiem odpowiedzialnym i w pewnym sensie skromnym. 

     Jego żona Elżbieta była trochę inna. Ponoć nie znosiła sztywnej etykiety dworu cesarskiego i z tego powodu często podróżowała. Wyszła za Franciszka Józefa, gdy miała 16 lat i tak naprawdę niewiele do powiedzenia. On ją kochał od pierwszego wejrzenia, mocno i szczerze, ona jego nie bardzo. W ogóle jakaś chyba dziwna była... O jej dziwności mogą świadczyć stosy listów i długie wpisy do pamiętnika - widomy znak nieporozumienia z najbliższym otoczeniem. Miała nawet specjalny pokoik do tego celu. Niesamowicie dbała o figurę. Codziennie ćwiczyła, nawet kilka godzin (kobieta! w XIX wieku!). Dbała bardzo o włosy, a miała je długie i gęste. Czesanie zajmowało zazwyczej godzinę, a przy większych okazjach i dłużej. Dla swoich podróży miała przygotowane specjalne wagony kolejowe. Zginęła zasztyletowana w Genewie w 1898 roku przez jakiegoś kolejnego włoskiego anarchistę.

Samstag, 24. März 2012

Tak się bawi Wiedeń

     W ostatnim czasie miałam okazję odwiedzić trzy różne imprezy. Różniły się dość znacznie, jeśli chodzi o ogólny klimat, ale miały wspólny mianownik: były na wskroś zatłoczone i studenckie. Nie do końca rozumiem, dlaczego wszystkie party, na których bywam, są tak niesamowicie oblegane przez ludzi. Być może to kwestia tego, że moim źródłem informacji są tacy jak ja studenci Erasmusa (lub jemu podobnych), którzy słyną z pociągu do hucznych imprez, a być może to czysty przypadek.

     Pierwsze wyjście odbyło się pewnego czwartku w towarzystwie Meliny (czytaj z grecka: Milina) Cypryjki, która się do swojej cypryjskości nie poczuwa, jej koleżanek ze studiów oraz Elizy - mieszkanki Włoch północnych, która lepiej zna chyba niemiecki niż rodzinny włoski. Melina i Eliza mieszkają ze mną w akademiku. Melina ma wąską twarz, długi prosty nos, niebieskie oczy i jasne kręcone włosy. Niezwykle dba o szczegóły swojego ubioru i muszę przyznać, że idzie jej to niezwykle udatnie. Eliza jest szczęśliwą posiadaczką bujnych, falowanych czarnobrązowych włosów oraz dużych, błyszczących, brązowych oczu. Do tego ma uśmiech szeroki niczym Julia Roberts, ale moim zdaniem sto razy wdzięczniejszy. Koleżanki Meliny nie wyróżniały się niczym specjalnym. Były siostrami, były ogólnie ładne i włożyły niezwykle krótkie spódniczki. Na party wybrałam się zupełnie przypadkowo. Nie miałam planów na ten wieczór, ale jak zapraszają, to szkoda odmówić. 

     Party miało miejsce w klubie Pratersauna tuż przy wielkim parku rozrywki o nazwie Prater. Muzyka: techno, elektrotechno i pokrewne. Nie będę ukrywać, bawiłam się z dziewczynami do białego rana... Jeśli chodzi o stężenie człowieka na metr kwadratowy, było zupełnie do przeżycia. Sądzę, że przyczyniła się do tego głównie wysoka cena wejściówki. Ale przemilczę ten element. Na naszą korzyść wpływała stadność. Stadu łatwiej wywalczyć przestrzeń życiową i ochronić się przed drapieżnikami. A drapieżników tam niemało było, odbijali się jednak od babskiej solidarności jak piłeczka od ściany. W przerwach między jednym hipnotycznym transem muzycznym a drugim chodziłyśmy po spritzery (wino z wodą sodową) albo do toalety (jak to zwykle kobiety - zbiorowo). Na koniec byłyśmy tak wykończone, że po prostu przysiadłyśmy i komentowałyśmy otaczającą nas rzeczywistość (z mężczyznami na czele). O dziwo, można w tym znaleźć sporo radości, a nieraz i satysfakcji. Powrót do akademika miał postać wesołej, choć nie mogę powiedzieć, że energicznej, pogoni za taksówką.

     Drugie wyjście zorganizowała moja buddy, czyli Maria. Okazją do wyjścia był szeroko w Wiedniu obchodzony dzień św. Patryka, patrona Irlandii. Poza Marią przyszli również Austin i Devan (również moi buddies) i przyprowadzili ze sobą kolegów. Amerykanina z Iowy i Węgra o wdzięcznej ksywce T-bone. Miejscem spotakania był największy w mieście pub irlandzki Charlie P's. Klub być może i jest największy, ale to wcale nie znaczy, że jest szczególnie duży. Na parterze jest bar i restauracja, a w piwnicy bar i parkiet do tańca. Kapela rżnęła przez całą noc równo wielkie przeboje anglojęzycznego rocka i tym podobnym, ale z powodu ścisku i hord Irlandczyków z piwami w dłoniach, odpuściliśmy sobie rozrywki taneczne. Udało nam się znaleźć stolik w restauracji. Właściwie nie mam pojęcia, komu udało się znaleźć to miejsce, bo w klubie po drodze zgubiłam swoich towarzyszy ze cztery razy. Miejscówka miała liczne zalety i jedną wadę. Tuż obok były drzwi niewejściowe. Początkowo były uchylone dla poprawienia wentylacji, ale tłumy spragnione rozrywki wślizgiwały się tędy do środka, pomijając goryli przy głównym wejściu. Goryle zamknęły więc drzwi, a że nie było tam okna, dość szybko zrobił się straszny zaduch i gorąc. Najpierw Austin stwierdził, że może jednak zbyt dużo dziś wypił (pił po dwa Ottakringery na raz, żeby nie musieć czekać przy barze na następny), po czym wyszedł zabierając ze sobą wszystkich kolegów poza Devanem.

     W Charlie P's spotkał nas niesamowity i niepowtarzalny zaszczyt siedzenia tuż obok ambasadora Irlandii. To taki z wyglądu miły pan, łysy i okrągły na twarzy. Pojawił się w połowie wieczoru ubrany w długi płaszcz, garnitur i koszulę z krawatem (oczywiście zielonym) w towarzystwie małżonki w gustownym kostiumie. Wyglądał zdecydowanie odmiennie od reszty gawiedzi poprzebieranej nieraz w kuriozalne kostiumy (zielone wianki hawajskie i wielkie kapelusze to tylko czubek góry lodowej). Mieliśmy zaszczyt nawet odstąpić panu ambasadorowi jedno krzesło, gdy przyszły jeszcze jego dwie córki. Wypili pro forma po piwku i poszli pokazywać się gdzie indziej. 

     Trzecia, ostatnia impreza minęła w rytmach latino. Tym razem prowodyrem była Milene (nie mylić z Meliną!) Pacheco, która pochodzi z Brazylii. Jest energiczną, małą kobietką z żywym spojrzeniem ciemnych oczu. Ma radosne czarne kędziory i śniadą cerę. Oprócz Polek - mnie i Marty, zaprosiła jeszcze swoich znajomków, którzy również pochodzą z Brazylii. Była ich czwórka i każde wyglądało inaczej. Ciężko byłoby na podstawie ich powierzchowności wykreślić przeciętny obraz Brazylijczyka. Najprawdopodobniej nawet nie ma sensu, gdyż chyba przyznacie, że Brazylijczyk w Europie to nie jest typowy Brazylijczyk. Weźmy takiego Aarona. Niebieskooki blondyn, którego rodzina jeszcze w drugiej połowie dziewiętnastego wieku mieszkała na Pomorzu Bałtyckim. Prawdziwych brazylijskich Indian raczej nie uświadczysz po tej stronie Atlantyku. 

     "La Caña de España" - bo tak nazywało się party, odbyła się w klubie All-in. Klub niczym się nie wyróżniał, ale atmosfera w środku wyjątkowo gorąca. Uwielbiam rytmy latynoskie. Wszystko wtedy samo rwie się do tańca. Szkoda tylko, że tak mało miejsca było dookoła... Drugą uciążliwością owej imprezy byli namolni Włosi, którzy mieli w zwyczaju "przypadkowo" chwytać kobiety za tyłki. Poza tymi dwoma elementami impreza była udana. Co ciekawe, samych Hiszpanów (o mieszkańcach Ameryki Południowej nie wspominając) nie było zbyt wielu. Przeważali... Turcy. Nie brakowało też Polaków. Widać te rytmy ma się w duszy ;)

Freitag, 23. März 2012

Official announcement

    
     W związku z odrzuceniem przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego wniosku o grant na mój projekt pt.: Sylabariusze używane na Cyprze od epoki brązu po hellenizm (geneza, zróżnicowanie, funkcje) ogłaszam Czas Lenia Umysłowego! Idę oddać się rozrywkom typu żarcie popkornu i oglądanie głupawych filmów, ew. picie spritzera* i mruganie do przystojnych Autriaków. Do odwołania. Wyrazy wsparcia i współczucia przyjmuję dowolną drogą i w dowolnej formie.

Miłego weekendu!


*dla niewtajemniczonych: Spritzer to jeden z ulubionych drinków tutejszych imprezowiczek, składa się nań białe wino i woda sodowa; ilość procentów nie warta wzmianki

Donnerstag, 22. März 2012

Zdjęcia z podróży do X i XI dzielnicy.

     Czytelnicy domagają się obrazków. Więc będą obrazki. Podczas wycieczki do 11 dzielnicy o wdzięcznej nazwie Simmering przypomniałam sobie, że w torbie cały czas noszę aparat. Zrobiłam kilka zdjęć. Nie liczcie na to, że będą to zdjęcia dobre albo że będą przedstawiały słynne miejsca. Dobre zdjęcia słynnych miejsc można znaleźć w internecie. Tu znajdziecie tylko unikalne potworki mojego autorstwa. 

     Na Simmering wybrałam się do banku, żeby założyć konto. Do banku nie dotarłam, bo wysiadłam na losowo wybranych przystanku przyciągnięta przez inność otoczenia. Po pierwsze zrobiło się gęściej od osób o typowo semickim wyglądzie (nie znam się na różnicach regionalnych, więc wolę nie strzelać). Po drugie, wysokie historyczne lub historyzycujące kamienice zastąpiły wysokie nowoczesne "kamienice". 

Czyż nie wyglądają swojsko?

















     Simmering przyłączono do Wiednia jako jedenastą dzielnicę w 1892 roku. Wcześniej była to wiocha z browarem, ale w wyniku rewolucji budowlanej rozrosła się znacznie w krótkim czasie. Potem wsiadłam do tramwaju i wysiadłam gdzieś na Favoriten (10. Bezirk). Historia Favoriten nie różni się wielce od historii Simmeringu. Wioski, czasem willa lub pałacyk, a w XIX wieku rewolucja przemysłowa. Favoriten przyłączono do Wiednia w 1874. Po chwili błądzenia trafiłam na główną ulicę, czyli Favoritenstraße. Na całej swojej długości przypomina deptak w średniej wielkości mieście. 

Architektura przeważa nowoczesnawa.


















































     Niektóre z pomysłów współczesnych architektów napawają mnie strachem. Nie mam niestety zdjęcia tego budynku, ale uwierzcie, że przypominał wielkiego, nażartego, srebrnego pędraka, który właśnie wylazł spod ziemi. Z drugiej strony można spotkać jeszcze niziutkie dziewiętnastowieczne zabudowania, które stoją tuż obok nowiutki centrów handlowych. Czasem można trafić na kościół, a czasem, na roboty drogowe:





     Tu stwierdziłam, że jednak nie mam ochoty przedzierać się przez zasieki, więc znalazłszy metro wróciłam do domu.



Mittwoch, 21. März 2012

W poszukiwaniu aniołów

     W najlepszym chyba swoim opowiadaniu "Panny z Wilka" przyrównuje Iwaszkiewicz jedną z bohaterek - Tunię, do "aniołów z obrazów Giorgione'a". Z miejsca zafascynowała mnie ta metafora. Bo co znaczy dla mnie odwołanie do malarza, jeżeli nie widziałam jego obrazów? Czytałam "Panny z Wilka" kilka lat temu, jednak w obliczu licznych tomów, które czekały jeszcze w kolejce, poszukiwania ikonograficzne odłożyłam na później. Akurat dzisiaj, wędrując (dość bezmyślnie, przyznaję) po Kunsthistorisches Museum, wzrok potknął mi się o tabliczkę "Giorgione". Czyżbym przypadkiem znalazła wyjaśnienie metafory?

     Kącik Giorgione'a znajduje się daleko, ukryty za całym malarstwem włoskim czy hiszpańskim, w bocznym, ciemnozielonym korytarzu, do którego tym bardziej trudno w tej chwili dotrzeć, bo niektóre sale poddano reorganizacji. Pierwszy obraz: "Laura". Młoda, okrągła na twarzy, czarnowłosa kobieta ubrana w czerwony płaszcz podbity futrem. Delikatnym gestem odsłania nagą bladoróżową pierś. Biała, półprzeźroczysta szarfa płynie przez jej ramię, przez dekolt i opada za piersią. Wzrok mimowolnie daje się porwać tej wstędze. Od mglistej piersi wędruje za materią w górę do pięknych, orzechowych oczu, które są najmocniejszym akcentem w całym przedstawieniu. I z powrotem. W tle widać gałęcie drzewa laurowego tak, że trudno powiedzieć, czy kobieta stoi przy nim, czy ono z niej wyrasta. Symbol zwycięstwa malarstwa? Dafne? Laura, Laura... Dyskusja z "Sonetami do Laury"? Chyba muszę wrócić do Petrarki.

     Pomimo wspaniałej urody Laura to nie anioł. Patrzę więc na następny portret. "Młody mężczyzna ze strzałą". Znawcy koniecznie chcą go z kimś utożsamić. A to z Erosem, a to ze świętym Sebastianem. Człowiek, którego widzę, to uroczy, świeży, ale wciąż chłopiec. Zamyślony, melancholijny. Krój ust i spojrzenie ma kobiece. Ile mógłby mieć lat? Nie sposób powiedzieć, bo jest to uroda uniwersalna, ponadczasowa, nieuchwytna. Niedbale trzyma strzałę, jakby zupełnie przypadkiem trafiła w jego ręce, jakby nie do końca wiedział, do czego służy albo była dla niego tylko zabawką. Przepiękną, rytmiczną kompozycję ma ten portret. Linie subtelnie się powtarzają, czerwona szata znajduje kontrapunkt w czerwonym zwieńczeniu strzały. Ginące w ciemnym tle brązowe loki chłopca nadają mu charakter zjawy ze snu.

     Pośrodku salki jeszcze jeden obraz. Tym razem większy. Trzech mężczyzn w plenerze. Tytuł: "Trzej filozofowie". Niech będzie, że filozofowie, chociaż mi przypominają trochę Mędrców ze Wschodu. I tak nikt nie jest w stanie stwierdzić, którzy mieliby to być filozofowie. Dobry rysunek, żywe barwy, ładny landszafcik w tle. Nie tego szukam.

     Po wyjściu z muzeum poszperałam trochę na temat Giorgione'a. Osiągnął wiek Chrystusowy (33 lata), po czym umarł. Jedynym obrazem, który na pewno dokończył i który podpisał, był obraz "Laury". Pozostałe są podejrzane o udział innych malarzy, na przykład Tycjana. W sumie historycy sztuki uznają, że Giorgione był autorem tylko sześciu obrazów, które przetrwały do dziś. Jak każdy artysta, który narobił szumu i umarł młodo, Giorgione obrósł legendą.

      A gdzie podziały się moje anioły? Nie było ich na żadnej reprodukcji, które znalazłam. Czy Iwaszkiewicz się pomylił? Czy widział jakiś obraz, który przypisuje się Giorgione, na którym przedstawiono anioły? Może chciał wskazać na "Laurę" i odwieczny spór między słowem a obrazem. A może miał na myśli anielsko pięknego młodzieńca ze strzałą? Ni to mężczyznę, ni kobietę, umieszczonego dla kaprysu poza tradycją pogańską i chrześcijańską? Muszę to jeszcze przemyśleć.


Montag, 19. März 2012

Mariahilfer Straße

     Wspomniałam ostatnio o specyficznej atmosferze Mariahilfer Straße. Oczywiście było to spore uproszczenie, bo ulica ciągnie się przez pół  miasta i wraz z odległością  zmienia nieco swój charakter, ale jedno pozostaje stałe. Dziś przeszłam się od początku ulicy przy Museumsquartier aż do Westbanhof i stwierdzam, że to największy dom towarowy, jaki w życiu widziałam.

     Przy Mariahilfer Straße można znaleźć wszystko - tak mi mówiły koleżanki z akademika. I faktycznie wszystko. Wystarczy odpowiednio długo iść. Z początku przeważają luksusowe sklepy, światowe marki i drogie restauracje. Z czasem standard lokali opada, pojawiają się outlety, kebaby, sklepy pt. "wszystko za jedno euro" i "tania książka". Na całej długości królują kobiece ubrania. Trafiłam do obuwniczego, który zajmował trzy piętra obszernej kamienicy. Trzy obszerne piętra wypełnione niemal w całości damskimi szpilkami! Potężne międzynarodowe sieci mają tu obowiązkowo swoje sklepy. Te mniejsze i bardziej ekskluzywne też. Poza tym biżuteria, galanteria i obowiązkowo kryształki Svarovskiego. Wielki sklep z nożyczkami i nożami. Kino angielskie. Sklep ze znaczkami. Sklep wnętrzarski. Następny sklep wnętrzarski, ale zupełnie inny. Kolorki, kolorki, kolorki. Ludzie. Mnóstwo ludzi dookoła. Lody Zanoni&Zanoni. Piekarnia "Trześniewski" ("Trześniewski - niewypowiadalnie dobre bułeczki"). Market Billa. Sklep z płytami jazzowymi. Ciuchy, ciuchy, ciuchy. Bank. Biuro podróży. Tureckie jadło. Szkoła językowa - pięćdziesiąt języków do wyboru. Optyk, apteka i "Tabak". Bipa (to taka drogeria). Znowu Mak. Torebki i rękawiczki. Krawaty i szale. Budka z pieczonymi ziemniakami. Suknie wieczorowe. Market. Tyle ludzi dookoła. Oczy im błądzą po wystawach. Tyle kolorów, tyle świateł, tyle głosów.

Ratunku...

Sonntag, 18. März 2012

Wiosna, ach to Ty!

     Oficjalnie ogłaszam, że Wiosna przyszła. Kwiaty powychodziły gromadnie spod trawy, a ludzie masowo wylegli na ulice, żeby złapać trochę słońca. Jakieś ptaszysko na okrągło wyśpiewuje swoje arie z drzewa naprzeciw okna, a snop dziennego światła budzi mnie wytrwale już od siódmej rano. Życie jest piękne.

     Ciepło sprzyja spacerom i wyprawom do parku. Można na przykład przejść się do pobliskiego Währinger Park, zeby poczytać. W parku jest wielki plac zabaw dla dzieci z fantazyjnymi urządzeniami, skatepark dla rolkarzy, deskorolkarzy, hulajnogowców i bikerów. Siatką ogrodzono specjalne strefy, w których można puścić wolno każdego psa. Ławki ciągną się licznie wzdłuż alejek. Nie mniejszą popularnością cieszą się też miejscówki na ziemi. Nawet o tak wczesnej porze roku cieszy czystość i zieloność trawy. Po jednej stronie parku znajduje się bieżnia i boisko, po drugiej zabudowania mojego uniwersytetu. Chodzę tam co piątek na zajęcia z archeologii.

     Wielką zaletą parku jest jego bliskość. Po pięciu minutach spaceru jestem na miejscu. Mogę usiąść na ławce i popatrzeć na ciekawych ludzi. Liczną grupę stanowią studenci, ze względu na bliskość uczelni. Rozkładają się na trawniku, popijają piwko i rozmawiają. Niektórzy ćwiczą tzw. slacklining, czyli chodzenie po linie. Właściwie to nie lina, lecz taśma, i wisi na wysokości zazwyczaj pół metra, ale wzbudza spore emocje i zainteresowanie. W niektórych parkach wybudowano nawet specjalne betonowe słupki do rozwieszania taśmy. Poza studentami do parku chodzą oczywiście rodziny z dziećmi. Jest ich naprawdę mnóstwo w każdym parku. Place zabaw są dobrze przemyślane i odpowiednie dla każdej grupy wiekowej. W wiedeńskich parkach ludzie często biegają i jeżdżą rowerami. Po samych twarzach i sylwetkach widać, że wszyscy tu bardzo dbają o zdrowie. Kosze segregacyjne (hmm... istnieje takie sformułowanie w polszczyźnie?) stoją niemal na każdym rogu, więc o zdrowym środowisku też się nie zapomina. Popularnym środkiem transportu jest Smart, kopnięte żelazko - jak mówi mój dziadek. Małe autko miejskie doskonale sprawdza się w tutejszych warunkach, bo zajmuje niewiele miejsca, a i spalanie paliwa ma nienajgorsze (a benzyna tu pioruńsko droga). Poza tym miasto ma doskonałą komunikację miejską przystosowaną do wózków dziecięcych i inwalidzkich, do najbliższego większego parku można więc spkojnie podjechać autobusem. Mniejsze parki i skwery spotyka się co i rusz, przez co zdążyłam się już zakochać w tym mieście.

     Nawet przed akademikiem mam uroczy skwerek. Wysokie drzewa otoczone kamienicami stwarzają poczucie bezpieczeństwa. Kawałek dalej (monotonii mówimy stop!) w centrum kwartału stoją całkiem swojskie bloki. Wysokie na jakieś siedem-osiem pięter, jasnozielone lub jasnokremowe, z balkonami. Jakby je ktoś tu ze Śłużewa przeniósł. Po dłuższych oględzinach widać i różnice. Pomiędzy blokami mnóstwo stojaków rowerowych, podziemne parkingi ukryte pod ogrodem, balkony pomalowane przez mieszkańców w esy-floresy. Cisza w niedzielny poranek wręcz przeszywająca. 

     Kawałek dalej trafiłam na artystyczne zagłębie. Dla kaprysu weszłam w pierwszą lepszą bramę przy Währinger Straße. Za bramą jakiś trawnik, dookoła jakieś przejazdy, tylne wejścia do budynków, a na wprost przejście między dwoma rzędami budynków zakryte to dachem, to blachą, to przezroczystym plastikiem. Przed wejściem reklama firmy budowlanej. W głębi natomiast ciągną się tajemnicze drzwi i pozamykane okna. Ściany są odrapane, często popisane, tu i ówdzie stary plakat. W kilku witrynach umieszczono grafiki i fragmenty tekstów. Znalazłam też jedną tablicę zapisaną kredą. Tekst na niej dłuższy niż pozostałe, na pierwszy rzut oka przypomina fragment dłuższej prozy. Mnóstwo nieznanych wyrazów. Nie rozumiem. Ale sfotografowałam tekst i zamierzam go przetłumaczyć. Przejście kończy się kolejną bramą, która wychodzi na Gentzgasse. Muszę kiedyś zajrzeć tam ponownie, żeby sprawdzić, czy to miejsce naprawdę żyje, czy jest tylko pozostałością po czymś, co już umarło.

     Bo Wiedeń nie jest do końca idealny. Niczym szczególnym są puste wystawy zamkniętych sklepów czy restauracji. Przy ruchliwszych ulicach szybko zapełniają się od nowa, ale przy Semperstraße lub Sternwartestraße, które są naprawdę ciche i mało uczęszczane, jest takich miejsc więcej. Widać, że niektórym właścicielom psów nie chce się wydłużać spaceru o te dziesięć minut i pozwalają swoim pupilom załatwiać się na chodniku. Do obszernych kubłów na segregowane odpady często zaglądają różni ludzie. Biedacy? Bezdomni? Po prostu zbieracze puszek? Przy Hauptuni spotkałam kilkoro żebraków, ale widać po nich ewidentnie, że są Cyganami, którzy w ten sposób "zarabiają". W mojej osiemnastej dzielnicy mieści się dużo bogatych willi i jest naprawdę spokojnie, ale na przykład wzdłuż Mariahilfer Straße bywa niebezpiecznie. Mieszka tam więcej imigrantów, którym ciężko odnaleźć się w drogim, bogatym, europejskim mieście. Wieczorami na każdym roku prostytutki zaczepiają przechodniów. Tam i gdzie indziej widziałam sytuacje, w których kilku mężczyzn różnych narodowości wygraża sobie nawzajem w łamanym niemieckim. Raz pobili się w biały dzień. Zdarzyło się to dokładnie vis a vis dumnej Volksoper. Mieszkam tu ledwo paręnaście dni i obracam się w obrębie czterech-pięciu wewnętrznych dzielnic na ogólną liczbę dwudziestu trzech. Kto wie, co się tam dzieje?

     Wracając do przyjemniejszych spraw... W końcu wiosna, czyż nie? Helena wzięła mnie do  jednego z największych parków w mieście: Turkenschanz Park. Nie mam pojęcia, dlaczego się tak nazywa, Helena też nie. Ale wkrótce to sprawdzę. Faktem jest, że park jest spory. Ma urozmaiconą rzeźbę terenu. Mnóstwo w nim oczek wodnych, pagórków, mostków, urokliwych przejść, drzew i trawników, po których można deptać. Przeraziłam się ilością ludzi, która tam uderzyła. Nie miałam pojęcia, że chodzenie do parku może być zjawiskiem masowym. Wyglądało to, jakby odbywał się jakiś festyn, ale żadnego nie było. Helena wyjaśniła, że właściwie, to zawsze jest tak w słoneczne niedziele. Widać, muszę się przyzwyczaić do tłumów. Pomimo zagubienia wśród ludzi spacer okazał się nadzwyczaj przyjemny. Moja rozmówczyni czyni błyskawiczne postępy w polszczyźnie i ma doskonałą wymowę. Wzajemne, nieprzymuszone, swobodne uczenie się swoich języków daje błyskawiczne efekty i wprawia w radosny nastrój. Zdecydowanie polecam na wiosnę.

Samstag, 17. März 2012

Thomas Geiger

Witam. Wśród mnóstwa ludzi, którzy co rusz zaczepiają mnie na ulicy, zainteresował mnie jeden pan. Wysoki po samo niebo, przystojny, z uśmiechem tak szerokim, że widać mu trzonowce. Stał na placu Marii Teresy tuż przy Kunsthistorisches Museum i trzymał kartkę z napisem "I want to become a millionaire". W czym rzecz? Sprawdźcie! Dziś zamiast notki tylko link: www.twgeiger.de

Freitag, 16. März 2012

Zajęcia uniwersyteckie

     Piątek wieczór. Idealna pora, żeby posiedzieć w pokoju przy herbatce i opisać w końcu, czym ja się tu tak naprawdę zajmuję. Ponad dwa tygodnie zajęło mi zorientowanie się w ofercie uniwersytetu. Propozycji mają mnóstwo, chociaż w kierunkach, które mnie interesują, nie tak dużo, jak sądziłam.

     Większość przedmiotów przeze mnie wybranych organizuje jednostka o cudownej nazwie Altertumswissenschaften: Alte Geschichte und Altertumskunde, Byzantynistik und Neogräzistik, Klassische Archäologie und Klassische Philologie (w wolnym tłumaczeniu: nauki o starożytności). Coś, czego u nas nie ma i pewnie jeszcze długo nie będzie. Poza tym instytut dysponuje czymś, czego u nas prawdopodobnie nigdy nie będzie, to znaczy doskonałym zapleczem naukowym. Nie chodzi tu nawet o piękne sale w głównym budynku uniwersytetu, doskonale wyposażone, z wygodnymi krzesłami, wieszakami, rzutnikami itp., ale mam na myśli przede wszystkim materiał, na którym można pracować. Każdy z instytutów wchodzących w skład jednostki ma własną bibliotekę. I żeby nikt nie miał wątpliwości: BIBLIOTEKĘ. Miejsce, gdzie można spokojnie przyjść, usiąść (z laptopem) i pracować w poczuciu pewności, że pod ręką znajdziemy niemal każdy potrzebny tytuł. Biblioteki są naprawdę gigantyczne, zajmują wiele sal, a książki wypełniają je po sufit. Bez względu na poziom niszowości zagadnienia, literatura jest dostępna. Poza biblioteką poszczególne pracownie mają swoje własne cudowności. Archeologia prowadzi wykopaliska w Palmyrze, Kolofonie, Platejach... Mają własne laboratoria, bogate zbiory ceramiczne i numizmatyczne. Przemiany w sztuce greckiej studiują tam na doskonałych kopiach rzeźb, które zapełniają niemal cały parter jednego z budynków. 

      Ale przechodząc do rzeczy. Zapisałam się na wykład historii starożytnej od wojen perskich do Aleksandra. Niestety jeszcze na nim nie byłam. Akurat, gdy miał się zacząć, ogłoszono dzień rektorski. Co to będzie, dowiem się w poniedziałek. 

      Dziś natomiast po raz pierwszy byłam na sztuce minojsko-mykeńskiej u profesora Fritza Blakolmera. Ów pan, poza tradycyjnym zajmowaniem się sztuką minojsko-mykeńską, śledzi również jej recepcję w dwudziestym wieku. Kurs bardzo przydatny, ze względu na moje mykenologiczne aspiracje. Dostałam na dzień dobry temat do opracowania i zaprezentowania w ciągu pięćdziesięciominutowego wystąpienia. A mówić będę o minojskich rytonach w kształcie głowy byka. Pierwszy czerwca, zapraszam.

     Wybrałam troje zajęć z epigrafiki: grecką, łacińską i napisy nagrobne. Łacińska się jeszcze nie zaczęła. Grecka jest prowadzona przez profesora Thomasa Corstena, który mówi tak pięknym niemieckim, że aż przyjemnie go słuchać. Rozumiem go doskonale, co nawet pozwala robić notatki i zastanowić się nad pytaniami. Na zajęcia chodzi nas czworo ludzi. Ja, Serbka, Grek i pół-Austriaczka, pół-Bośniaczka, która większość życia spędziła na Węgrzech. Poziom językowy grupy zdecydowanie podniósł moją samoocenę językową. W tak kameralnym gronie zajęcia naprawdę przyjemnie mijają. Odczytywanie z kamienia napisów po grecku sprawia nam mnóstwo radości. Zupełnie inaczej jest na zajęciach z inskrypcji grobowych. Prowadzący Wolfgang Hameter piastuje co prawda którąś z zaszczytnych funkcji w instytucie, ale jak do tej pory zajmuje niepodzielnie pierwsze miejsce w konkursie na niewyraźne mówienie. Mamrotanie profesora w połączeniu z wiedeńskim akcentem sprawia, że nie rozumiem niemal nic. Na szczęście tutejsi prowadzący mają w zwyczaju zasypywać swoich studentów handoutami, mailami z materiałami, kserówkami, a czasem jeszcze umieszczają literaturę na platformie edukacyjnej o nazwie Moodle.

     A propos Moodle'a. Co środę słucham wykładu z gliptyki Azji Przedniej. Wykład dla mnie bardzo pożyteczny, ale nudny niemiłosiernie. Nie pomagają nawet liczne slajdy z obrazkami. Prowadząca po prostu czyta wszystko z kartki, a potem jeszcze to, co przeczytała umieszcza w Moodle'u. Więc możnaby zupełnie obejść się bez tego wykładu. Zastanawiam się, czy przypadkiem przyczyną takiej postawy, jest niepewność językowa, o czym świadczy dość egzotyczne nazwisko pani prowadzącej: Kurmangaliev. Ale nie uprzedzajmy się, w końcu nie jest tak łatwo przedstawić neolit aceramiczny w sposób atraktyjny.

     Największe wrażenie zrobiły na mnie zajęcia z papirologii. Odbywają sie dwa razy w tygodniu, przy czym jedno spotkanie ma miejsce w... Papyrusmuseum. Muzeum jest częścią byłego pałacu Habsburgów. Pierwszy raz, gdy tam weszłam, nie wiedziałam, gdzie podziać oczy. Wystawa muzealna składa się z dwustu papirusów reprezentujących każdy okres i każdy język istotny dla papirologii. Wystawiają tam takie cudowności jak jedne z najstarszych papirusów na świecie, fragmenty Biblii, szczegółowy opis nardu (tak szczegółowe informacje świadczą o dość intensywnych kontaktach z Indiami, skąd nard pochodzi), fragment papirusu z zapisem muzycznym do tragedii Eurypidesa, najstarsze papirusy łacińskie (tak, te same, które filologowie klasyczni robią na zajęciach z paleografii). Poza muzeum w posiadaniu Narodowej Biblioteki Austriackiej znajduje się... 180 tysięcy papirusów! Naprawdę jest na czym pracować. Na osobną opowieść zasługuje prowadzący - prof. Bernhard Palme. Wąsy ma nieziemskie. Kto nie wierzy, niech wygógla.

     Poza powyższymi zajęciami, czekam jeszcze na wyniki testu poziomujące z niemieckiego, żeby pójść na kurs. Do planu dnia obowiązkowo zaliczam również poranne ćwiczenia i wieczorne pisanie. W weekendy muzea. Przy tym wszystkim mam ciągle mnóstwo wolnego czasu, do czego trudno mi się przyzwyczaić. Z pewnością wkrótce to zmienię... Ważne dla mnie jest to, że mam poczucie dobrze wykonywanej pracy. Tak luksusowe warunki do uprawiania nauki pozwalają mi poczuć się pewniej. Nikt mnie tu jeszcze nie pytał, co ja będę robić po tych studiach i ile będę zarabiać, co w Polsce zdarza się notorycznie. Z całym szacunkiem dla naszego przytulnego, swojskiego Instytutu Filologii Klasycznej, dopiero tu czuję, że stworzono klasykom otoczenie stosowne do powagi ich zawodu.

Mittwoch, 14. März 2012

Co by tu zjeść...

     Wpadła mi dziś w ręce miejscowy dziennik, otwarty akurat na stronie z artykułem Dlaczego Wiedeń jest droższy od Nowego Jorku? No właśnie... Wiedeń jest jednym z najdroższych miast w Europie (droższe są np. Oslo, Kopenhaga, Londyn i miasta Szwajcarii). Stypendium z programu Erasmus oczywiście nie zapewnia pełnego utrzymania, chociaż z pewnością je ułatwia. Więc jak tu przeżyć?

     Najlepszym wyjściem jest mieć bogatych rodziców, którzy będą w stanie przysyłać co miesiąc pieniążki na studia swojego dziecka. Inne rozwiązanie, to pójść do pracy, która całkiem nieźle się opłaca (np. godzina pracy jako kelnerka może dać dziewięć euro legalnie i na czysto). Niestety moim ojcem nie jest pan Kulczyk, a do tego wolę iść do biblioteki niż do pracy (przynajmniej na razie), więc zadowalam się tym, co mam. I oszczędzam.

     Dla przykładu. Główne danie w przyzwoitej restauracji kosztuje od dwunastu do dwudziestu euro. W takiej średniej pizzerii można dostać średnią pizze za siedem-osiem euro. W barze mlecznym kurczak w panierce z surówką kosztuje do sześciu euro, a rosołek około trzech. I w końcu dochodzimy do śmieciowego jedzenia, które króluje w budkach w okolicy uniwersytetu lub metra. Można tu dostać wszystko od hamburgera i hot doga począwszy, przez pizze, zapiekanki i kebaby po chińskie nudle i sushi. Ceny w zależne od wielkości porcji zaczynają się na poziomie dwa pięćdziesiąt. Słodkich bułek, czy gotowych kanapek nie opłaca się kupować wcale, bo kosztują tyle samo, co ciepły posiłek. W ogóle ciężko dostać cokolwiek do jedzenia w cenie poniżej półtora euro.

     Półtora euro to chyba magiczna granica, ponieważ do picia też się nic tańszego nie znajdzie. Mała butelka wody w uniwersyteckim bufecie żąda za siebie jedno euro sześćdziesiąt centów. Słynne wiedeńskie kawiarnie są tak wspaniałe i słynne, że nie znajdziesz w nich kawy poniżej trzech pięćdziesiąt.

     Ogólnie rzecz ujmując, na mieście się nie jada. Chyba że, jak już wspomniałam, ma się tatę Kulczyka. Moje współmieszkanki z akademika raczą się własnej roboty sałatkami lub gotowymi daniami, które składają się głównie z makaronu. Na razie miałam czas i energię tylko na sos serbski (z torebki) z ryżem. W najbliższej okolicy mam aż trzy markety, gdzie możemy się swobodnie zaopatrywać w jedzenie: Billa, Ziehlpunkt i Spar. Z tego wszystkiego Spar cieszy się największą popularnością, gdyż jednocześnie oferuje względnie najniższe ceny (bo wszystkie trzy sieci oferują zbliżony cennik) i najszerszy wybór. Muszę się do niego wybierać specjalnie, bo jako jedyny pozostaje poza moją codzienną drogą na zajęcia, ale prezentuje się naprawdę sympatycznie. Można w nim znaleźć bardzo ciekawe rzeczy takie jak nieznane mi wcześniej gatunki herbat i makaronów, przecudowne wielkie fantazyjne tabliczki czekolady ze wszelkim dobrem w środku, wina austriackie, włoskie, chorwackie, bułgarskie itp., duży wybór słodyczy i produktów fitness. Z drugiej strony ciężko o dobrą wędlinę. Na widok tutejszych "szynek" czy "salami" pakowanych w plastik robi mi się niedobrze. Białego chleba nie uświadczysz, a jeżeli już to bardziej przypomina przerośniętą, gumową bułkę. W całym Sparze znalazłam tylko jedną maleńką półeczkę z wódką, za to obszerny kąt z winami, co dobitnie świadczy o tutejszych zwyczajach.

     No dobra, przyznam się... Zanim poznałam okolicę, po tygodniu żywienia się w budkach, złamałam się i poszłam do Vapiano. Mamy Vapiano i w Polsce, dlatego właśnie je wybrałam. Miałam ochotę zjeść smaczny, solidny posiłek bez konieczności gotowania we własnym zakresie. Z przyjemnością stwierdzam, że było tak samo smacznie jak u nas w kraju. Tylko kucharz mnie poirytował, bo złościł się na mój niemiecki. Ale cóż mam poradzić, że jestem tylko małą istotką zagubioną w obcym kraju w tłumie innych klientów? Dodam, że kucharz do swoich kolegów mówił po arabsku...

     Wychodzenie do klubów czy na imprezy nie opłaca się jeszcze bardziej. Ceny piwa zaczynają się od trzech euro, a drinków od sześciu, ale zazwyczaj liczba w karcie alkoholi jest taka sama jak u nas, z tą różnicą, że tu się płaci w euro. Co ciekawe, szisza kosztuje mniej niż w Warszawie - tylko siedem euro. W wypadku chęci pójścia na imprezę trzeba się wykazać sprytem i dobrą orientacją w nocnym życiu miasta. W poniedziałek Olivia zaprowadziła mnie do Ride Club, gdzie do 20 sprzedają drinki za 0,50 euro, do 21 za 1,90, do 22 za 2,90, a przez rezstę nocy za 3,90. Nic tylko iść i balować.

Dienstag, 13. März 2012

Impressionismus II

cd.

     Po odbiciu się od Gaugaina, którego kilka raczej nieudanych szkiców wisiało w kącie sali, zawróciłam w kierunku drugiego skrzydła wystawy.

     Tu spotkałam po raz pierwszy pana Camille'a Pissarro. Dziwnym trafem ominął do tej pory moją świadomość, chociaż pozostaje pełnoprawnym członkiem grupy impresjonistów. Ten urodzony na Wyspach Dziewiczych malarz z duńskim obywatelstwem tułał się po różnych miejscach w Europie, a pod koniec życia nabawił się poważnej choroby oczu (nie mógł już malować w plenerze). Tym bardziej rozczula jego przywiązanie do wiejskich krajobrazów, sumiennej pracy i spokoju. Malował ludzi, szczególnie kobiety, przy codziennych czynnościach (zbiory, szycie, sprzątanie, rozmowy przy płocie). Eksperymentował z techniką i kolorami. Najlepiej ilustruje to Bauerin mit Kuh, czyli wyidealizowana Gospodyni z krową: żywe, nasycone kolory, krótkie pociągnięcia pędzla. Albo Markt in Pontoise akwarelą i gwaszem - wnikliwa obserwacja krzykliwej, ruchliwej rzeczywistości targowej. 

     Gdzieś po drodze przewinęli się jacyś Zandomeneghi, Frantin-Latour, jakiś Sisley, czyli import brytyjski do Francji... Ale kompletnie ich nie pamiętam i nie mam o nich pojęcia.

     Bo oto na horyzoncie pojawia się Renoir! Wspaniały piewca kobiecego ciała i wdzięku. Oto seria szkiców węglem, kredą i sangwiną (czerwoną kredką). Kontury aktów niezwykle wyraźne w centrum, nabierają miękkości przy końcach, żeby w końcu rozpłynąć się w nicość kartki. Świetne prace tuszem takie jak czarująca Kobieta z mufką. Delikatnie pochylona do przodu, z przymkniętymi oczami i okrągłą twarzą. Czasem Renoir uzupełnia szkice maźnięciem akwarelami. Niby nic wielkiego, a cieszy, jak w przypadku Venus (przedstawienie skupia się na brzuchu kobiety, podczas gdy głowa jest rozmazana, a nóg nie ma wcale). Badende mit einer Krabbe - to już moim zdaniem pastelowe cudeńko. Delikatne plamy różu i błękitu, mnóstwo krągłości do podziwiania, rozmyte kontury, intymny i frywolny nastrój sprawiają, że obrazek jest istnym hymnem na cześć kobiecości.

     Potem trafiam w objęcia Degasa. Ten facet miał dwie obsesje: balet i wyścigi konne. Najczęściej więc swoimi modelami czynił dżokejów i tancerki. Przy czym tancerki zdarzało mu się przedstawiać również nago: w kąpieli lub podczas wycierania. Ponoć sam stwierdził, że jeszcze sto lat wcześniej musiałby zatytułować swoje dzieło Zuzanna w łaźni, a teraz może prosto z mostu podpisać Kobieta w miednicy. Degas również malował swoją pieśń pochwalną miękko, ciepło i łagodnie. Kobiety przedstawione w codziennych, intymnych sytuacjach roznoszą wokół siebie domową atmosferę i poczucie bezpieczeństwa. 

     Jakże odmiennie prezentuje się Forain. Już na pierwszy rzut oka widać w jego pracach zacięcie humorystyczne. Z powodzeniem publikował swoje rysunki we francuskich gazetach. Uchwycone w lot gesty i zabawne drobiazgi świadczą o niezrównanym darze obserwacji (Kobieta wąchająca kwiaty, jakby ukradkiem przyłapana na tej czynności). Jego rysunki są pełne napięcia, które tworzą dynamiczna kompozycja, niespokojna kreska, kontrastujące zestawienia intensywnej czerwieni, błękitu, zieleni i czerni.  Zupełnie różny obraz świata ma nam do przedstawienia niż poprzedni malarze. Pokazuje klienta, przed którym paradują gołe dziwki (Klient) albo wielkiego, brutalnego alfonsa, przy którym drobna kobietka wygląda jak dziecko (Un coucher). Obnaża mechanizmy funkcjonowania "dobrego towarzystwa" przez ukazanie zestresowanej przed balem debiutantki, którą ponagla matka, lub przez przedstawienie spotkania w kawiarni, pełnego wymownych spojrzeń albo wręcz wymownego ich braku.

     Po Forainie prosta już droga do Toulouse-Lautreca. Ach i och po prostu! Strasznie go lubię. Za tę nieco komiksową, karykaturalną kreskę. Niby nie do końca doprowadzona, ale tak prawdziwa, jak nic innego. Nie można go pomylić z nikim. Pokazuje życie codzienne w cyrku i burdelu. Przedstawia kobiety przy najprostszych sytuacjach jak zakładanie pończoch i plotki przed snem. Kto nie zna, niech żałuje.
   
    Dla dwóch ostatnich prezentowanych artystów musiałam wyjechać z podziemi (wyobraźcie sobie! ruchome schody w muzeum!) i przejść przez korytarz pełen luster i małp z brązu (łudząco podobne te maszkary do wielu znanych mi ludzi). Pierwszy był Cezanne, który znudził mnie koszmarnie. Większość wywieszonych prac to były akwarele, które w wydaniu Cezanne'a polegały na maźnięciu w kilku miejscach farbą po delikatnym, fragmentarycznym szkicu na białej kartce. Jakoś nie przypadły mi do gustu te firankowe krajobrazy. Już miałam wychodzić, ale zerknęłam jeszcze do ostatniej sali i tam spotkałam swoje ostatnie i chyba najbardziej poruszające odkrycie.

     W ostatniej sali był Redon. Malarz, który przyprawia o głęboki niepokój. Przez pół życia niemal wyłącznie rysował węglem dziwne, oniryczne wizje. Niepokojące potwory i nienaturalnie powiększone głowy wypełniają jego prace, niczym relacja z koszmaru. Później też tworzył dziwne, oniryczne wizje, ale odmieniło mu się zupełnie. Eksplodował wręcz kolorami. Wybierał mocne barwy i umieszczał je punktowo lub w pięknych przejściach tonalnych. Intensywność tych zestawień potrafię przyrównać wyłącznie do marzeń sennych. Nawet zwykłe kwiaty w wazonie lub portret łechcą mózg, jakby chciały stamtąd wydostać wspomnienia snów.

     Z Palais Albertina wyszłam zmęczona i nasycona. Trzygodzinna wycieczka po impresjonizmie i okolicach to bardzo mocne przeżycie. Zupełnie inne niż spokojna kontemplacja niemieckich malarzy. Zostałam zbombardowana wrażeniami i nastrojami, ale nie żałuję. Powyższa relacja stanowi jedynie wierzchołek góry lodowej moich przemyśleń (czy może raczej przeczuć). Nie sposób godnie się zająć tyloma osobowościami w jednym miejscu i w tak krótkim czasie. Mam jednak nadzieję, że dałam ogólne wyobrażenie o tym, kim byli ci malarze i co się działo z ich powodu w mojej głowie.


Montag, 12. März 2012

Impressionismus I

     Kolekcja "Albertina" jest jedną z największych i najważniejszych kolekcji sztuki na świecie. Jej nazwa pochodzi od imienia założyciela kolekcji Alberta Sasko-Cieszyńskiego, drugiego syna Augusta III Polskiego z rodu Wettinów (taaaak, to ten sam król elekcyjny znany u nas jako August III Sas z filiżanką w ręku) i zięcia cesarzowej Marii Teresy (od której zresztą otrzymał w darze ślubnym Księstwo Cieszyńskie). Albert Kazimierz August Ignacy Pius Franciszek Ksawery Saski nie odegrał jakiejś kluczowej roli w dziejach. Sprawował pewne funkcje administracyjne na Węgrzech i w Niderlandach, ale tak naprawdę całe swoje życie poświęcił żonie Marii Krystynie oraz sztuce. 

     Albert i Maria Krystyna pobrali się z miłości. Wyjątkowo otrzymali na to zgodę Marii Teresy (co wzbudzało zazdrość u pozostałych dziesięciu córek władczyni), ale ślub mogli wziąć dopiero po śmierci cesarza - Franciszka Lotaryńskiego, który miał do jej zamążpójścia bardziej pragmatyczne podejście. Uroczystości ślubne odbyły się na początku 1766 roku zanim jeszcze skończyła się żałoba. Maria Krystyna miała ponoć talent malarski. Swoją kolekcję małżonkowie założyli podczas pobytu w Preszburgu, potem kontynuowali w Brukseli. W 1793 w obawie przed Wielką Rewolucją Francuską przenieśli się do Wiednia (po drodze statek wiozący jedną trzecią kolekcji zatonął). W Wiedniu żyli szczęśliwie, lecz niezbyt długo. Maria Krystyna zmarła pięć lat później z powodu choroby. Zrozpaczony Albert odsunął się zupełnie od wszelkich spraw świata tego i do końca życia (czyli do 1822) czuwał nad swoim zbiorem grafik, który umieścił w odnowionym Palais Tarouca, gdzie znajduje się do tej pory.

     "Albertina" to ponad milion (!) różnych prac: szkiców, akwareli, pasteli, gwaszów, druków, planów architektonicznych i fotografii. A jeśli chodzi o autorów, to powiem w skrócie: są tam wszyscy. Ale dosłownie: wszyscy. Żeby nikomu się od tego nadmiaru w głowie nie zakręciło, na wystawach stałych lub czasowych pokazują nie więcej niż pięćset z nich na raz. Dziś odwiedziłam wystawę impresjonistów, na którą składało się około dwieście prac, głównie pasteli, szkiców i akwareli. Przeżycie godne polecenia.

     Z początku czułam się onieśmielona, oglądając wystawę (wstęp dla studentów osiem euro). Dookoła mnie kręciło się mnóstwo ludzi w wieku emerytalnym. Mieli w zwyczaju długo stać w miejscu i czytać podpisy pod obrazkami. Z moim kiepskim wzrokiem, musiałam się przedzierać przez ten mur i stawać dwa razy bliżej, żeby cokolwiek zobaczyć. Po pewnym czasie jakoś się jednak przerzedziło i już bez stresu zanurzyłam się w kolorowy świat impresjonistów. 

     Malarzy ułożono w salach mniej więcej chronologicznie. Ściany bezwględnie szare, lampy przygaszone, tylko na konkretne prace padało rozproszone światło. Pierwsi Baudain i Manet. Baudain - nic fascynującego. Edouard Manet, autor słynnej Olimpii czy Śniadania na trawie, też nie zaprezentował się powalająco. Śpiący kot, londyńskie mosty... Potem Claude Monet, czyli fanatyk lilii wodnych. Akurat nie wystawili żadnej z wersji jego ulubonych nenufarów. Były za to dwa portrety pastelami. Urokliwe, nastrojowe, ale niezbyt zapadające w pamięć. Parę wczesnych, niedopracowanych szkiców. Najbardziej zwróciły moja uwagę dwa szkice węglem. Niewielkie, ale wyraziste, z ostrymi, mocno zaznaczonymi liniami.

     Ciekawiej zaczęło się robić dopiero później. Naprzeciwko siebie ustawili Seurata i jego szkice oraz Signaca z jego multikolorowymi akwarelami. Po lewej zabawa w wydobywanie bryły za pomocą czerni, po prawej szaleństwo dywizjonizmu z paletą barw rodem z dziecięcych kolorowanek. Tu stateczna materia wymodelowana na płaszczyźnie, tam igraszka ze złudzeniami optycznymi.

cdn.


Sonntag, 11. März 2012

Party im TV-Raum

     Dziewczęta z mojego akademika zadziwiają spokojem i nieśmiałością. Jeszcze nie zarejestrowałam tu żadnych większych hałasów. Nawet w kuchni podczas przygotowywania posiłków nieczęsto zawiązują się rozmowy. Niektóre osoby ograniczają czas tam spędzony do absolutnego minimum i uciekają, gdy tylko ktoś inny się pojawi na horyzoncie. Tym bardziej ucieszyłam się, widząc ogłoszenie na lodówce o treści dość chaotycznej, ale jednocześnie dobitnej. Będzie party.

     Party odbyło się w sobotni wieczór w pokoju telewizyjnym (TV-Raum). Zaproszeni byli wszyscy. A właściwie wszystkie, bo wcale nie tak łatwo o mężczyznę w tym babińcu (poza Panem Portierem o imieniu Willi, ale on się nie liczy). Uczta składkowa, każdy przynosi coś do picia i coś na ząb. Do picia wybrałam butelkę szlachetnego białego wina Orvieto (prosto z Włoch!), które było najtańszym, jakie udało mi się znaleźć w Sparze, a do jedzenia ciasteczka z czekoladą, które przyjęto z głębokim uznaniem i entuzjazmem (chociaż połowa uczestniczek spotkania deklarowała, że jest właśnie na diecie). TV-Raum mieści się w piwnicy, ma tylko dwa malutkie okienka i tej samej wielkości telewizor, którego nikt nie ogląda. Najważniejsze w TV-Raum są wielkie kanapy. 

     Gdy dotarłam na spotkanie większość miejsc na kanapach była zajęta. Dokonałyśmy przedstawienia. Mam kiepską pamięć do imion, szczególnie jeżeli pojawiają się w dużej liczbie na raz i są wypowiadane we wszystkich akcentach, jakie sobie można wymyślić, więc wybaczycie, że nie przytoczę ani jednego. Dużo łatwiej w tych warunkach zapamiętać czyjąś narodowość. A było ich równie wiele, co. Przez party przewinęło się do pięćdziesięciu osób, a były tylko dwie rodowite Austriaczki i jedna Niemka z Hannoveru. Co ciekawe większość osób lepiej mówiła po angielsku, więc początkowe starania, żeby prowadzić rozmowę po niemiecku spełzły na niczym. Cały świat nam się tu zebrał! Oprócz Polek w akademiku mieszkają dziewczyny z Czech, Słowacji, Serbii, Bułgarii, Włoch, Francji, Cypru, Finlandii, Szwecji, USA, Kolumbii, Brazylii, Bangladeszu, Chin, Wybrzeża Kości Słoniowej... Do wyboru do koloru! Piękne, roześmiane, znające języki itd. Tylko facetów brak...

    Kolejne fale uczestników wywoływały nową kolejkę prezentacji. Imię, kraj pochodzenia, kierunek studiów, preferowany język. Muzyczka grała w tle, ciasteczka chrupały. Ktoś nawet przyniósł Alkogrę. Znalazł się korkociąg do mojego wina (wino może tanie, ale nie bylejakie!). Przedstawiono mi Polkę, której wcześniej nie znałam: Martę. Co ciekawe Marta też studiuje na Uniwersytecie Warszawskim i też przyjechała tu z historii. Jest rok młodsza i dziesięć centymetrów niższa ode mnie, ma urocze piegi i rude włosy. Pracuje nad odtworzeniem relacji między cesarzową Sissi, a jej teściową. Uwielbia epokę Marii Teresy i Franciszka Józefa, więc czuje się w Wiedniu jak w raju. Przegadałyśmy razem sporą część wieczoru. 

     Niestety niedobór płci brzydkiej spowodował ku mojemu rozczarowaniu, że nikt o tańcach nie pomyślał. Ech... Trzeba jakoś przeżyć. Pomimo niedogodności wieczorne spotkanie pozwoliło mi się zorientować w mieszkankach akademika. Poznałam mnóstwo nowych sympatycznych twarzy. Zobaczymy jeszcze, co z tego urośnie.

Samstag, 10. März 2012

Malarstwo niemieckie XV-XVI w.

     W przerwie między jakże fascynującymi zajęciami w stylu pranie i zakupy wybrałam się do Kunsthistorisches Museum. Tym razem wybrałam mroczniejsze skrzydło, gdzie mieszczą się prace malarzy niemieckich, holenderskich i flamandzkich. Ściany sal wystawowych są ciemnozielone lub granatowe, białe sklepienia wyjątkowo skromne, o gładkiej fakturze, ozdobione tylko delikatnymi srebrnymi liniami.

     Na wejściu sława i chwała niemieckiego malarstwa - Albrecht Dürer. Oczywiście nie on jeden dostał się do zaszczytnej pierwszej sali. Dürer na oko wydaje się najlepszy, ale można też zerknąć na Albrechta Altdorfera, Lucasów Cranachów (ojca i syna), Holbeina... Tematyka biblijna, trochę portretów, takie tam. Coś tu jakby perspektywa utyka, tam pan ma chyba za krótkie nóżki, gdzie indziej czyjeś ciało wygląda jak worek kartofli ubrany w obszerną szatę.  Altodrfer jakoś nie przypadł mi do gustu. Najbardziej eksponowane jego dzieło Lot und seine Töchter powstało na zamówienie pewnego kupca. Obraz jest ponoć pierwszym nagim aktem w malarstwie niemieckim i temat córek, które spiły ojca winem, aby podtrzymać ciągłość rodu, jest tylko pretekstem do pokazania kobiecego ciała. Obowiązkowo w tle widać płonące jeszcze Sodomę i Gomorę, a na pierwszym planie stary, zdziadziały Lot z głupawym uśmieszkiem ślini się do swojej własnej córki. Rzeczony kupiec, u którego wisiał obraz, zmarł w wyniku egzekucji po procesie o gwałt, nierząd i kazirodztwo. Urocze, prawda?

     Lucasów Cranachów trzymają w KHM mnóstwo (i nie tylko Lucasów, ród to był niezwykle płodny w malarzy). W końcu piastowali stanowisko oficjalnych malarzy dworu saksońskiego, malowali dla cesarzy, książąt i elektorów. Cranach Starszy czaruje scenami polowań. Jak już pisałam, perspektywę ma zdecydowanie nieperspektywiczną. Wyjętą jeszcze ze średniowiecza. Ale same postaci, dbałość o szczegóły, uczucie włożone w każdą namalowaną istotę sprawiają, że można oglądać te obrazy godzinami. Widać każdy etap polowania. Obławę na jelenie, pościg z psami, zapędzanie zwierzyny do rzeki i strzelanie z kuszy do osaczonych zwierząt. Sama śmietanka towarzyska ówczesnej Europy została tam sportretowana w roli świetnych myśliwych. Pod nogami uczestników piętrzą się zdobycze - ciała wspaniałych rogaczy. Nawet damy w otoczeniu świty znajdują rozrywkę w strzelaniu z kuszy. Wspaniałych jeleni wystarczy aż nadto, a Lascaux to przy tym pustynia. Gonitwa dynamiczna jak należy, władcy statyczni i dostojni jak należy.

     Zbliżonym bogactwem, choć mniejszą dynamiką, charakteryzuje się Das Paradies, czyli historia Adamy i Ewy w Raju. Na pierwszym planie Bóg przemawia do Adama i Ewy, w tle natomiast przedstawiono najważniejsze wydarzenia z początków świata, czyli stworzenie Adama, kuszenie Ewy, stworzenie Ewy z żebra Adama (Bóg Ewę dosłownie wyciąga z tego żebra), poznanie wstydu przez pierwszych ludzi i wygnanie z Raju. Das Paradies przypomina swojskie środkowoeuropejskie lasy, łąki i polany. Obfitość wszystkiego jest obfitością doskonale nam znaną: grusze, jabłonie, krzewy owocowe, pełno bażantów i przepiórek, brodzące bociany, łabędzie i czaple nad wodą, wierny pies u stóp ludzi, rącze konie i jelenie. Dokładnie na środku obrazu siedzą dwa niedźdzwiedzie, które wyglądają, jakby jeden drugiemu coś zawzięcie tłumaczył. Dokładność w liniach każdego listka, każdego włoska i piórka zachwyca mnie. Opowieść wymalowana przez Cranacha jest prosta i czytelna, chociaż nieliniowa.

     Fascynującym obrazem jest Judith mit dem Haupt des Holofernes. Oto mamy przed sobą kobietę, która uratowała miasto Betulię przed Asyryjczykami, udając się w nocy do obozu wrogów i podstępnie mordując ich przywódcę - Holofernesa. Przekradła się niepostrzeżenie do jego namiotu, zaproponowała mu sojusz. Wódz, zachwycony jej wdziękami, stracił czujność. Gdy zostali sami, Judyta mieczem odrąbała głowę Holofernesa i potajmnie wróciła do swojego miasta. Tymczasem na obrazie mamy do czynienia ze spokojną, dystyngowaną damą. Nosi na sobie wykwitne ubranie, fantazyjny czerwony kapelusik, usteczka ma zacięte, a oczy jakby ironicznie przymrużone. Trzyma w ręku prosty, jasny miecz. O dokonanym morderstwie świadczy ucięta głowa mężczyzny, której w pierwszym momencie nie dostrzegamy pochłonięci urodą kobiety. Judyta z satysfakcją i pewnością siebie położyła na niej rękę. "Patrzcie - mówi kobieta - zapamiętajcie i nie wchodźcie mi w drogę, bo skończycie jak ten tutaj". Drugie znaczenie obraz zyskuje, gdy umieścimy go kontekście historycznym. Cranach dobrze znał Lutra (jest też autorem jego portretu, który wylądował chyba we wszystkich podręcznikach historii) i Melanchtona. Ruch reformacyjny utożsamiał się z piękną, mądrą i odważną Judytą, która wybawiła niewinny lud przed niewolą. Gdy zestawić Holofernesa na przykład z papieżem albo katolickim cesarzem, reszta dopowiada się sama.

     Z kolei Holbein Młodszy ujął mnie portretem Jane Seymour. Ów pan trafił na dwór Henryka VIII i jest autorem najsłynniejszych portretów króla i kilku jego żon. Poza tym namalował również Cromwella, Erasma z Rotterdamu, Tomasza Morusa... W Kunsthistorisches jednak zatrzymałam się tylko przy Jane Seymour. Była trzecią z sześciu żon Henryka i matką jego jedynego męskiego potomka. Zastanawia mnie jej żywot. Była dwórką zarówno pierwszej jak i drugiej żony króla. Była też spokrewniona z Anną Boleyn. Z tego, co czytam, wynika, że nie wyróżniała się jakimiś szczególnymi zdolnościami. Cicha, spokojna, poukładana, niezbyt piękna, ale i niebrzydka. Co spowodowało, że król zwrócił na nią uwagę? Na obrazie przedstawiono ją w pięknym stroju uszytym z drogich materiałów przetykanych złotą nicią. Nosi złotą biżuterię ze szlachetnymi kamieniami, ale włosy zakrywa czepkiem. Stoi wyprostowana i dumna. Spogląda przed siebie stateczna, zamyślona, jakby smutna. Dłonie trzyma razem. Widać krótko przycięte paznokcie, które mogą wskazywać na jej biegłość w robótkach. Na jej grobie widnieje epitafium.


 Phoenix Jana iacet, nato Phoenice ; dolendum,
Secula Phoenices nulla tulisse duas.

     Czas na Dürera. Nie będę się rozpisywać o jego życiorysie, bo był bogaty, skomplikowany i każdy może sobie o nim poczytać, do czego zachęcam. Jego obrazy i grafiki zdradzają najwyższe mistrzostwo. Najistotniejszym epizodem dla jego pojęcia sztuki była wizyta we Włoszech. W wiedeńskiej galerii wisi na przykład portret Johannesa Klebergera stylizowany na rzymskie popiersia. Można również podziwiać portret uroczej weneckiej damy o blond włosach. Kobietę przedstawiono w ciepłej tonacji na czarnym tle. Wdzięcznie trzyma głowę delikatnie pochyloną do przodu. Złote fale otaczają jej twarz. W kompozycji dominują łagodne owale. Klejnocik! Obraz cieszy się taką popularnością, że w muzealnym sklepiku można kupić nawet kopię naszyjnika z czarnych kamieni i pereł, który nosi kobieta. 

     Najbardziej przykuł moją uwagę portret młodzieńca. Pradopodobnie był to syn bliżej nieznanego kupca, który chciał się dowartościować, zamawiając portret. W podobny sposób, jak w wypadku Wenecjanki, Dürer z czarnego tła wydobywa miękką, jasną i ciepłą postać. Łagodność przedstawienia wzmacniają rudoblond kędziory młodzieńca i jego puchowy jeszcze zarost. Podpinka z rudego lisa dopina całość. Niewinna młodość, która ufnie patrzy w przyszłość. Do portretu dołączono jednak ostrzeżenie. Po drugiej stronie obrazu Dürer namalował portret starej kobiety. Jest pomarszczona, siwa, szczerbata i ma obwisłe piersi. W rękach trzyma worek złotych monet. Memento mori?