Proszę pana, proszę pana! Rzecz się stała niesłychana! Moja starsza siostra Bronka... Yyyy... Powiedzmy, że nie Bronka, a Sabka i nie w skowronka przemienieła się, lecz zaczęła mówić po niemiecku (czyli, fachowo rzecz ujmując, szprechać). Jak to się stało?
Prawdę mówiąc, sama nie mam pojęcia. Z pewnością nie przyczynił się do tego lektorat z niemieckiego, który Uniwersytet Wiedeński zaoferował studentom z zagranicy. Prowadząca kobieta jakoś nie grzeszy zdolnościami interpersonalnymi, chociaż wygląda na taką, która miała szansę zdobyć lata doświadczeń w pracy z cudzoziemcami. Układaliśmy zdania z rozsypanki i rozmawialiśmy o rosnącym odsetku pracujących studentów. Aż drżałam z zaangażowania... Kurs zakończył się egzaminem w postaci napisania rozprawki na trzysta pięćdziesiąt słów. Do wyboru temat o paleniu papierosów lub o roli sportu w moim życiu. Nie wiem jeszcze, jaką ocenę dostanę, ale ze zdziwieniem stwierdziłam, że poszło mi lepiej niż kiedykolwiek indziej. Magia?
Nie do końca magia, chociaż przyswajanie języka w drodze osmozy, które z pewnością miało swój udział w moim przypadku, na magię zakrawa. Gdy na zajęciach na okrągło mówią po niemiecku, coś się zawsze załapie. Nawet czasem jakieś ciekawe słówko się zapisze. Tatsächlich, wahrscheinlich, der Kopfsteuerpflichtiger i inne smaczności. Powtarzanie w kółko jednej frazy "Jestem zagranicznym studentem. Proszę mówić głośno i wyraźnie. Nie, proszę nie przestawiać się na angielski" wyrabia w końcu stosowną płynność, wymowę i intonację. Przy trzeciej prezentacji już nawet wiedziałam, jak obsłużyć na uniwersyteckim komputerze Power Pointa po niemiecku.
Próbowałam na początku uczyć się list słówek, robić po kolei ćwiczenia z repetytorium, żeby przyspieszyć oswajanie z językiem, ale to nie działało. Efekty mierne, motywacja zerowa. Brakowało mi poczucia, że ta robota jest do czegoś potrzebna. Zupełnie inaczej działo się podczas przygotowań do wspomnianych prezentacji. Konieczność przebicia się przez przerażające teksty po niemiecku, żeby wydobyć informacje na interesujący temat, sprawiła, że niepostrzeżenie przyswoiłam sobie całą masę słownictwa. Ba! Zaczęłam dostrzegać ich wewnętrzną konstrukcję. Ba! Rozkładanie niemieckich słów na czynniki pierwsze sprawia mi coraz więcej radości! Bo weźmy takie cudne słowo jak 'die Verantwortung', czyli 'odpowiedzialność'. Jeżeli uświadomić sobie, że w środku siedzi 'die Antwort'='odpowiedź', to już reszta wydaje się oczywista. A czyż samo 'die Ant-wort' nie jest zbudowane identycznie jak polskie 'od-powiedź'?
Właśnie potrzeba wykorzystania języka do innego celu niż pisanie kartkówek odblokowała mój niemiecki. Zaczęłam go używać. A stąd już prosta droga do czerpania radości z samej zabawy językiem. Im więcej się przyswoiło, tym więcej się chce. Samonapędzający się mechanizm (przynajmniej w moim przypadku). Jeżeli do tego dodam rozmowy z tutejszymi nosicielami języka niemieckiego, pełen sukces gotowy! Nie chcieli się do mnie odzywać, więc ja zaczęłam się odzywać do nich. I z rozmowy na rozmowę czuję się pewniej i swobodniej. Czuję przyrost umiejętności niemal z minuty na minutę. Proces następuje lawinowo. Do tego stopnia, że niemiecki w mojej głowie zaczął podskakiwać... angielskiemu!
Pamiętacie znajomą Węgierkę? Nasze rozmowy wyglądały zawsze wielce uciesznie, bo z powodu naszych niekompatybilnych kompetencji splatałyśmy ze sobą wiele języków na raz. Zazwyczaj ja do niej mówiłam po angielsku, a ona do mnie po niemiecku i jakoś to szło. Tymczasem dziś, tłumacząc Mirelli zawiłości akcentuacji greckiej, nie potrafiłam przez dłuższą chwilę przestawić się z niemieckiego na angielski. Uczucie to poruszyło mnie do głębi, albowiem wcześniej było dokładnie na odwrót. W rozmowach z innymi ludźmi czy to po hiszpańsku, czy angielsku, aż ciśnie się na usta powiedzieć 'ah sooo' ('ahaaa') lub 'na ja!' ('no pewnie!'). Wieść o Sabce, która szprecha, rozeszła się łukiem tak szerokim, że ostatnio z całej grupy cudzoziemców zostałam oddelegowana do rozmowy z ekspedientką w sklepie, bo jakoby najlepiej władam niemieckim. Aż nie do wiary!
Przestały mi przeszkadzać rodzajniki. Zapamiętałam w końcu, że jak jest ruch, to Akkusativ, a jak bezruch to Dativ. Słowa-węże siekam na drobne kawałeczki. Nie przejmuję się szykiem w zdaniu podrzędnym, a mimo to Austriacy są w stanie mnie zrozumieć. Słownictwo przybywa niczym energia kosmiczna przez czakramy.
Jeszcze rok temu uczenie się niemieckiego wyglądało u mnie jak uderzanie głową w ścianę, ewentualnie młotkiem w głowę. Teraz czuję się jak zawodowy pływak, który z entuzjazmem wskoczył do wody i chce przepłynąć jezioro. Daleka droga przede mną, ale teraz to już czysta radość!