Dienstag, 26. Juni 2012

Deutsch in meinen Kopf

     Proszę pana, proszę pana! Rzecz się stała niesłychana! Moja starsza siostra Bronka... Yyyy... Powiedzmy, że nie Bronka, a Sabka i nie w skowronka przemienieła się, lecz zaczęła mówić po niemiecku (czyli, fachowo rzecz ujmując, szprechać). Jak to się stało?

     Prawdę mówiąc, sama nie mam pojęcia. Z pewnością nie przyczynił się do tego lektorat z niemieckiego, który Uniwersytet Wiedeński zaoferował studentom z zagranicy. Prowadząca kobieta jakoś nie grzeszy zdolnościami interpersonalnymi, chociaż wygląda na taką, która miała szansę zdobyć lata doświadczeń w pracy z cudzoziemcami. Układaliśmy zdania z rozsypanki i rozmawialiśmy o rosnącym odsetku pracujących studentów. Aż drżałam z zaangażowania... Kurs zakończył się egzaminem w postaci napisania rozprawki na trzysta pięćdziesiąt słów. Do wyboru temat o paleniu papierosów lub o roli sportu w moim życiu. Nie wiem jeszcze, jaką ocenę dostanę, ale ze zdziwieniem stwierdziłam, że poszło mi lepiej niż kiedykolwiek indziej. Magia?

     Nie do końca magia, chociaż przyswajanie języka w drodze osmozy, które z pewnością miało swój udział w moim przypadku, na magię zakrawa. Gdy na zajęciach na okrągło mówią po niemiecku, coś się zawsze załapie. Nawet czasem jakieś ciekawe słówko się zapisze. Tatsächlich, wahrscheinlich, der Kopfsteuerpflichtiger i inne smaczności. Powtarzanie w kółko jednej frazy "Jestem zagranicznym studentem. Proszę mówić głośno i wyraźnie. Nie, proszę nie przestawiać się na angielski" wyrabia w końcu stosowną płynność, wymowę i intonację. Przy trzeciej prezentacji już nawet wiedziałam, jak obsłużyć na uniwersyteckim komputerze Power Pointa po niemiecku.

     Próbowałam na początku uczyć się list słówek, robić po kolei ćwiczenia z repetytorium, żeby przyspieszyć oswajanie z językiem, ale to nie działało. Efekty mierne, motywacja zerowa. Brakowało mi poczucia, że ta robota jest do czegoś potrzebna. Zupełnie inaczej działo się podczas przygotowań do wspomnianych prezentacji. Konieczność przebicia się przez przerażające teksty po niemiecku, żeby wydobyć informacje na interesujący temat, sprawiła, że niepostrzeżenie przyswoiłam sobie całą masę słownictwa. Ba! Zaczęłam dostrzegać ich wewnętrzną konstrukcję. Ba! Rozkładanie niemieckich słów na czynniki pierwsze sprawia mi coraz więcej radości! Bo weźmy takie cudne słowo jak 'die Verantwortung', czyli 'odpowiedzialność'. Jeżeli uświadomić sobie, że w środku siedzi 'die Antwort'='odpowiedź', to już reszta wydaje się oczywista. A czyż samo 'die Ant-wort' nie jest zbudowane identycznie jak polskie 'od-powiedź'?

     Właśnie potrzeba wykorzystania języka do innego celu niż pisanie kartkówek odblokowała mój niemiecki. Zaczęłam go używać. A stąd już prosta droga do czerpania radości z samej zabawy językiem. Im więcej się przyswoiło, tym więcej się chce. Samonapędzający się mechanizm (przynajmniej w moim przypadku). Jeżeli do tego dodam rozmowy z tutejszymi nosicielami języka niemieckiego, pełen sukces gotowy! Nie chcieli się do mnie odzywać, więc ja zaczęłam się odzywać do nich. I z rozmowy na rozmowę czuję się pewniej i swobodniej. Czuję przyrost umiejętności niemal z minuty na minutę. Proces następuje lawinowo. Do tego stopnia, że niemiecki w mojej głowie zaczął podskakiwać... angielskiemu! 

     Pamiętacie znajomą Węgierkę? Nasze rozmowy wyglądały zawsze wielce uciesznie, bo z powodu naszych niekompatybilnych kompetencji splatałyśmy ze sobą wiele języków na raz. Zazwyczaj ja do niej mówiłam po angielsku, a ona do mnie po niemiecku i jakoś to szło. Tymczasem dziś, tłumacząc Mirelli zawiłości akcentuacji greckiej, nie potrafiłam przez dłuższą chwilę przestawić się z niemieckiego na angielski. Uczucie to poruszyło mnie do głębi, albowiem wcześniej było dokładnie na odwrót. W rozmowach z innymi ludźmi czy to po hiszpańsku, czy angielsku, aż ciśnie się na usta powiedzieć 'ah sooo' ('ahaaa') lub 'na ja!' ('no pewnie!'). Wieść o Sabce, która szprecha, rozeszła się łukiem tak szerokim, że ostatnio z całej grupy cudzoziemców zostałam oddelegowana do rozmowy z ekspedientką w sklepie, bo jakoby najlepiej władam niemieckim. Aż nie do wiary!

     Przestały mi przeszkadzać rodzajniki. Zapamiętałam w końcu, że jak jest ruch, to Akkusativ, a jak bezruch to Dativ. Słowa-węże siekam na drobne kawałeczki. Nie przejmuję się szykiem w zdaniu podrzędnym, a mimo to Austriacy są w stanie mnie zrozumieć. Słownictwo przybywa niczym energia kosmiczna przez czakramy.

     Jeszcze rok temu uczenie się niemieckiego wyglądało u mnie jak uderzanie głową w ścianę, ewentualnie młotkiem w głowę. Teraz czuję się jak zawodowy pływak, który z entuzjazmem wskoczył do wody i chce przepłynąć jezioro. Daleka droga przede mną, ale teraz to już czysta radość!

Sonntag, 24. Juni 2012

Anselm Kiefer

     Wiedeńska galeria Albertina oferuje tak bogatą kolekcję obrazów, że nie sposób przetrawić ich wszystkich za jednym podejściem. Po ostatniej wizycie został mi jeszcze stos notatek z serii "na później", a wśród nich zapisane tajemnicze nazwisko Kiefer. Przy pierwszych oględzinach, żadnych skojarzeń. Ale gdy tylko odnalazłam pierwszą reprodukcję jego obrazu, przypomniałam sobie wszystko.

     Prace Anselma Kiefera zapadły mi w pamięć jako jedyne z całej wystawy "Gerchard Richter bis Maria Lessing". Dlaczego? Trudno powiedzieć. Tak jak u wielu współczesnych twórców, widać u niego poszukiwanie odpowiedniej formy, eksperymenty z techniką, bla, bla, bla... Ale już nie raz przecież widziało się pionierskie prace genialnych ahtistów, które potrafiły wywołać u odbiorcy tylko wzruszenie ramion (o ile cokolwiek). Jednak Kiefer czymś przykuwa uwagę, czymś zatrzymuje i hipnotyzuje. I to jest bardzo niepokojące coś. Kolorów trzyma się popielnych i rdzawych. Dodaje czasem płótno, gałązki, ołowiane odlewy. Smaruje karton szelakiem i przykleja rudy piasek. Jego obrazy wyraźnie i dosłownie odstają. Przypomina to trochę prace Hasiora. Nawet w nastroju jest im bliski, chociaż Hasior zamiast modelować masę sklejał z gotowych elementów. Można stać i patrzeć, podziwiając jednocześnie spójność i różnorodność elementów, harmonie i dysharmonie wizji. I gdy tak stoisz przed obrazem, nie możesz pozbyć się przekonania, że coś się za nim kryje. Nie masz pojęcia co, ale myśli nie dają za wygraną. 

     Tytuł nic mi z początku nie powiedział. Przed oczami miałam przerdzewiały  statek na szarym, niespokojnym morzu. W górze, równie niespokojne - niebo. W międzyczasie konstrukcje geometryczne z jasnego sznurka. W górnej części obrazu, mniej więcej pośrodku hasło "Merkaba". Dopiero niedawno otworzyło przede mną wrota dotąd zamknięte i odsłoniło obszary niezbadane. Bo termin ten wywodzi się z... kabały. Czyżbym znalazła klucz do odczytania Kiefera?

     Markaba znaczy rydwan. Boski rydwan z czterema aniołami o czterech twarzach. Konstrukcja pełna energii, w ciągłym ruchu, którą widział prorok Ezechiel. Poza tym istnieje cała kabała merkawy nacechowana mistycznie, która rozwijała się w pierwszych wiekach naszej ery. Rozumiem więc, że sznurkowe konstrukcje z obrazu Kiefera są geometrycznymi przedstawieniami boskiego rydwanu. Ale co ma rydwan do łódki? Czy to znaczy, że zamieniamy nośnik wizji mistycznych z rydwanu na łódkę? A może uznajemy merkabę za symbol czterech żywiołów i w obrazie znajdujemy metaforę ludzkiego życia w jedności ze światem? A może to przedstawienie tankowca, który płynie przez Atlantyk? A może...

     A może lepiej nie kombinować, tylko sobie popatrzeć? 

Freitag, 22. Juni 2012

Fuego del Sur

     Zaskakujące, jak wielu w Wiedniu jest Latynosów. Wcale nie trzeba się starać, żeby na nich trafić. Brazylia, Kolumbia, Wenezuela, Peru, Ekwador, Meksyk... Zewsząd! Ichnia klasa średnio-wyższa wysyła swoje dzieci na studia do Europy po lepsze wykształcenie, dla obycia, dla doświadczenia. Czasem przyjeżdżają w odwiedziny do krajów przodków.

     Tygiel, jaki powstał w Ameryce Południowej, fascynuje swoją różnorodnością. Przez wieki biali kolonizatorzy mieszali się z miejscową ludnością, czarnymi niewolnikami i przybyszami z Azji. Zupełnie inaczej niż w Afryce, gdzie ostro praktykowana segregacja rasowa zakonserwowała podziały. Wśród Latynosów nikogo nie dziwią wielobarwne korzenie. Zazwyczaj mają skórę o pięknym czekoladowym odcieniu i wyraziste oczy z brązowymi tęczówkami. Ale można spotkać również takich, co skórę mają bardzo jasną jak Szwajcarzy lub niemal czarną jak Nigeryjczycy, albo niebieskookich blondynów rodem z Pomeranii.

     Sposób myślenia mają niezwykle zbliżony do europejskiego. Uważają nasz kontynent za bardzo istotny składnik swojej tożsamości. Studiują tu więc ekonomię, socjologię, filozofię, języki. Ci, których poznałam, bardzo dobrze orientują się w europejskiej historii i literaturze (w odróżnieniu od mieszkańców Stanów Zjednoczonych, z którymi rozmawiałam). Czasem zostają, ale zazwyczaj wracają do siebie, żeby podzielić się zdobytą wiedzą i umiejętnościami. I to jest rys, który mnie w nich zachwyca. Doskonale wiedzą, że sytuacja w Ameryce Łacińskiej jest trudna, że od kilkudziesięciu lat rządzą nimi zazwyczaj bezwględni dyktatorzy wojskowi, że jest mnóstwo biedy i brutalności, że ciężko o dobre warunki do nauki i pracy. Mimo to, a pewnie właśnie dlatego, wracają pełni optymizmu, chcąc poprawić swoją ojczyznę. 

     Ich radość życia widać w każdej chwili, w sprężystości ruchów, w śmiechu, w śpiewie, który nigdy ich nie opuszcza. Wydają się czasem zbyt chaotyczni lub zbyt śmiali w tej całej pasji, ale czyż to nie jest urocze? W szczególności w porównaniu z ułożonymi, zdystansowanymi Austriakami. Latynosi dostali język z Europy, rytm muzyki z Afryki, a przy tym wszystkim zachowują w sobie coś, czego jeszcze nie potrafię opisać, ale co z pewnością pochodzi z ich ziemi. Coś z wysokich Andów, coś z amazońskiej dżungli, coś z surowego wybrzeża Pacyfiku.

Sonntag, 17. Juni 2012

Hundertwasser

     Już czwarty miesiąc w Wiedniu i nie napisałam o Hundertwasserhaus? Naprawdę nie napisałam nic o Hundertwasserhaus? Niemożliwe! A jednak. 

     Hundertwasserhaus to jedno z pierwszych skojarzeń jakie się wpaja uczniom w odniesieniu do Wiednia. Zaraz obok walca wiedeńskiego i tortu Sachera, rzecz jasna. Doskonale pamiętam jego zdjęcie zamieszczone gdzieś w podręczniku do niemieckiego dla szkoły podstawowej. Motyw powtarzał się później dość regularnie na kolejnych szczeblach edukacji. W efekcie zupełnie straciłam zainteresowanie tym Hausem ('domem') i szerzej samym Hundertwasserem. Co by jednak mówić, jest to coś, co trzeba zobaczyć i już. Więc zobaczyłam i oto dowody:


     Hundertwasserhaus w całej okazałości i pełnej chwale zielonych liści. Z tej perspektywy nawet fajne. Hundertwasser (a właściwie Fryderyk Stowasser) programowo monotonii mówił: NIE! Nie znajdziemy więc u niego dwóch takich samych okien, kolumn czy czegokolwiek innego. Architektem był wyzwolonym i się tego nie wstydził.



     Powyżej widać całkiem nieźle charakterystyczne dla Hundertwassera zabawy z elewacją. Kolorowe, nieregularne segmenty, różne-różniste płytki, zaokrąglone linie i powierzchnie. Poniżej natomiast zdjęcie zupełnie innego budynku. Jest to Kunst-Haus-Wien. Cechy podobne. Należy jeszcze zwrócić uwagę na pnące się pnącza, które są integralną częścią wizji artystycznej. W Kunst-Haus-Wien mieści się muzeum Hundertwassera, który był przede wszystkim malarzem, rysownikiem i rzeźbiarzem, o czym jednak niewiele się mówi. W środku jeszcze nie byłam. Ale może kiedyś zajrzę.



     Pomimo tego, że popieram rękami i nogami założenia Hundertwasssera, nie mogę się przekonać do jego estetyki. Jego kolumienki i krzywe podłogi nie przekonują mnie. Nie trafiają do serca. Raczej nie chciałabym zamieszkać w budynku przez niego zaprojektowanym (chociaż twierdził, że buduje dla ludzi i z myślą o ich wygodzie, komforcie i dobrym samopoczuciu na co dzień). Sądzę jednak, że tego typu budowle są potrzebne i cieszę się, że znaleźli się inwestorzy skłonni wyłożyć pieniądze na takie pomysły.

    Jest jednak w mieście jeszcze jeden budynek, który wyszedł spod ręki Hundertwassera. To Spittelau - spalarnia śmieci. Nie udało mi się jeszcze zrobić dobrych zdjęć tego miejsca, ale na pewno warto je zobaczyć z bliska. Jak na razie jest jedynym budynkiem Hundertwasesra, który naprawdę mi się spodobał. Wieżę Spittelau widać z daleka z wielu punktów Wiednia. Wysoka, niebieska, połyskuje złotą kulą. Bardzo pozytywny element krajobrazu. Pod spalarnię można bez problemu dotrzeć metrem - moją ukochaną linią nadziemną U6. Pociąg zatacza wokół budynku szeroki łuk, co pozwala obejrzeć spalarnię z wielu stron. Spittelau wygląda jak pałac z bajki (te złote kule i blanki wyłożone granatowymi, błyszczącymi płytkami!). Tuż obok znajduje się jeszcze Uniwersytet Ekonomiczny (czy coś w tym stylu), który tworzy świetny zestaw ze spalarnią. Uniwersytet składa się z typowych brył, ale nie mogę powiedzieć, żeby był budynkiem typowym. Kolejne białe kondygnacje z czerwonymi elementami układają się w tarasy. Na tarasach rosną rośliny, więc wszystko razem przypomina ogrody Semiramidy. Wiszące ogrody i pałac z bajki. Cudo!



PS. Jak uda mi się zrobić lepsze zdjęcia, to podrzucę. Ile razy mam powtarzać, że ja nie potrafię robić zdjęć? Niestety najlepszy widok rozciąga się z metra, a z pociągu trudno się fotografuje. Poza tym przez Spittelau wiedzie droga na Donauinsel, więc zazwyczaj spalarnia przegrywa w starciu z rajską wyspą...

Freitag, 15. Juni 2012

Kahlenberg

     Słynne wzgórze, z którego król Jan III Sobieski dowodził odsieczą wiedeńską. Cel sobotnich i niedzielnych wycieczek wiedeńczyków. Kahlenberg - najlepszy punkt do podziwiania panoramy Wiednia.

     Można tam dojść piechotą. Można dojechać. Ze względu na późną porę wybrałam opcję na kółkach. Najpierw musiałam się dostać na Grinzing.  Grinzing wchodzi teraz w skład dziewiętnastej dzielnicy (Döbling), ale niegdyś był uroczą wioseczką, której klimat oraz układ zachowały się w dużej mierze do tej pory. Po wyjściu z tramwaju 38 przywitały mnie jedno lub dwupiętrowe kamieniczki i przytulne kafejki zgromadzone wokół placu. Pośrodku stała restauracyjka, której właściciel chwalił się takimi gośćmi jak Mozart, Goethe i Grillparzer (taki austriacki Krasiński). Nieco dalej niewielki kościółek. Czekam piętnaście minut i jedziemy dalej autobusem 38A. 

     Droga kręta, wąska. Wzdłuż niej rosną drzewa. Najpierw mijamy kamienice, które stopniowo przechodzą w wille o pomysłowej architekturze. Wille otaczają ogrody. Z czasem coraz większe. Drogą wznosi się coraz stromiej, coraz ostrzejsze zakręty musi wykonywać autobus. Wille zamieniły się w niewielkie domki, a i te w końcu rozpłynęły się między lasem a winnicami. Jedziemy dalej. Ludzi w autobusie niewielu. W końcu popołudnie w środku tygodnia. Robimy kółko wokół parkingu przy pałacyku Cobenzl (tu część Japończyków wysiada, żeby zrobić sobie trochę fotek przy słynnej winiarni) i zmierzamy już prosto na Kahlenberg. Miejscami asfalt przechodzi w bruk, spomiędzy drzew zaczyna prześwitywać wysokość. Autobus się trzęsie na nierównościach i ja się trzęsę, ale ze strachu. Wspominałam, że mam lęk wysokości?

     Ostatni kawałek wiedzie prosto i niemal płasko przez las. Zajeżdżamy na gigantyczny parking, teraz pusty. Wszyscy wysypują się z autobusu. Większość ludzi nie ma zielonego pojęcia, w którą stronę do widoku. Idziemy więc za parą w średnim wieku, która wygląda na obeznaną. Tu jakieś stragany, tam niewysoki biały kościół św.Józefa. Mijamy jeszcze MODUL University Vienna, jeszcze restauracja, jeszcze przedrzeć się między stolikami i... 

Oto jest!

     Spokojnie bijące serce Austrii. Wiedeń jak na dłoni. Widok bije na głowę zarówno perspektywę z Belwederu jak i Schönbrunnu. Widać niemal wszystko. Nawet najwyższe wieżowce, wieże telewizyjne wydają się malutkie. Diabelski młyn z parku Prater wygląda jak drobna obrączka. Po lewej rozciągają się zadunajskie dzielnice Wiednia. Potem widać odnogi Dunaju, centrum biznesowe UNO-City jak pudełka po paście do zębów, mosty przez Dunaj jak kolorowe zapałki nad wodą. Szarawe centrum miasta usadowiło się tuż nad rzeką, jakby się na niej opierało łokciem. Z trudem odnalazłam wzrokiem Stephansdom. Nieco łatwiej było odnaleźć Spittelau - spalarnię śmieci zaprojektowaną przez Hundertwassera. Bez trudu za to rozpoznałam szpital powszechny: dwa wielkie klocki otoczone zielenią. Flakturm z Augarten też się nie schowała. Dzielnice wokół centrum są bardziej kolorowe. Wraz z odległością od centrum coraz więcej zieleni. Zachodnie i północne dzielnice Penzing, Ottakring, Hernals i Währing rozpraszają się wśród ogrodów domkami jednorodzinnymi i willami. Ogrody przechodzą w skwery, skwery w parki, a parki w las: Wiennerwald. Patrząc ku prawej stronie, ku zachodowi, pojedyncze punkty zabudowań giną wśród drzew. Teren fałduje się, a las ciemneje. Miasto się kończy i dopiero teraz widać, że leży w niewielkiej dolinie, którą otaczają góry. Z odległością góry rosną i siwieją. Nad nimi już tylko niebieskie niebo i wyraziste, popołudniowe słońce. Spokój. Oswojona dzicz.

Dienstag, 12. Juni 2012

Ciąg dalszy studenckiej ruchawki

     Już myślałam, że cała sprawa z Internazionale Entwicklung i wprowadzeniem opłat za studiowanie rozeszła się po kościach, a tu niespodzianka! Idę ja sobie spokojnie na zajęcia, a tu się okazuje, że tramwaje po Ringu nie jeżdżą w obawie przed tłumkiem studentów przed Uniwersytetem. Nie miałam niestety czasu porozmawiać bliżej z uczestnikami, ale zaobserwowałam parę frapujących zjawisk. 

     Po pierwsze do Internazionale Entwicklung przyłączyła się... Psychologia. Psychologii też grozi zamknięcie?? Myśl ta jakoś nie mieści się w mojej małej główce, muszę ją więc bliżej zbadać. 

     Po wtóre, protesty już całkiem zamieniły się w festyn. Był zespolik muzczny na scenie zaimprowizowanej na schodach wejściowych, były namioty z gadżetami, było śpiewanie i machanie rękami. Ciekawa tylko jestem, ilu uczestników wiedziało, o co chodzi.

     Po ostatnie. Japońscy turyści robiący fotki wszędzie i zawsze są nie do zdarcia.

Sonntag, 10. Juni 2012

Jak się żyje w rodzinie cesarskiej

     Pamiętacie opowieść o Marii Krystynie i Albercie? Wielka, spełniona miłość aż po grób i jeszcze dalej. Trzeba przyznać, że para miała szczęście. Udało im się pobrać, uciec z rewolucyjnej Francji, zajmować tym, co kochali najbardziej, czyli sztuką. A w prezencie od matki - cesarzowej Marii Teresy, dostali wygodne i w pełni urządzone gniazdko. Można je dziś oglądać jako część muzeum Albertina (Die habsburgische Prunkräume). Co prawda z oryginalnego wystroju z czasów Marii Krystyny i Alberta zostało niewiele, ale sądzę, że możemy przymknąć na to oko.

     W porównaniu do pokoi cesarskich w Hofburgu lub Schönbrunnie, Albertina prezentuje się lekko i przytulnie. Ale to wcale nie znaczy, że z mniejszym przepychem. Całe korytarze i klatki schodowe wyłożono marmurami. Obok bieli królują delikatne, pastelowe róże i żółcie. Obowiązkowe lustra odbijają światło z ogromnych, kryształowych kandelabrów. Na ścianach wiszą portrety rodzinne oraz szkice mistrzów pokroju Dürera, Michała Anioła i Rafaela. 

     Najbardziej reprezentacyjna "Sala Muz" zawiera dziesięć figur naturalnej wielkości z piaskowca imitującego marmur. Rzeźby, autorstwa Józefa Kliebera, przedstawiają oczywiście Muzy i Apollona Muzagetesa. W klasycystycznym stylu udało się pokazać indywidualny charakter każdej z bogiń. Każda z nich jest oczywiście skończenie doskonała, ale każda na swój sposób. O Apollonie nie wspominając. Ściany i pilastry wykonano z marmuru, niczym nadzwyczajnym są złocenia detali architektonicznych. W tak pysznej sali urządzano uroczyste posiłki, koncerty i bale.

     Pozostałe pokoje mają zazwyczaj ściany obite jedwabnymi tkaninami i parkiety zrobione z drewna cytrusowego, mahoniu, palisandru. Drugim wyjątkiem jest tu "Złoty Gabinet". Ściany niewielkiego pokoiku, idealnego do prowadznia poufnych rozmów i gierek, pokryto złotą folią, a dla wzmocnienia efektu na każdej ścianie umieszczono olbrzymie lustro. Efekt po zamknięciu drzwi musiał być niesamowity, gdy rozmówców z czterech stron otaczały lustra.

     Prawdziwe cudeńka umieszczono na ścianach "Gabinetu Wedgwoodowego". W drewniane, malowane obicie pokoju wprawiono płytki z porcelany od Wedgwooda. Piękny niebieski kolor tła zachwyca, a białe postacie o miękkim modelunku przywodzą na myśl starożytne kamee.

     Kustosze Albertiny zwracają jeszcze uwagę na meble z wiedeńskiej manufaktury Danhausera. Rzeczywiście warto je obejrzeć. Nie przytłaczają wymyślną formą czy pysznym wykończeniem. Charakteryzują się przede wszystkim funkcjonalnością i finezyjnymi, subtelnymi zdobieniami. Najwyższej jakości przykłady kunsztu i artyzmu rzemieślniczego.

     W Albertinie żyli różni członkowie rodziny cesarskiej. Przewinęli się tu arcyksiążęta Karol i Fryderyk z żonami, Alfons XII Burbon z matką. Po rozpadzie cesarstwa Habsburgowie wywieźli z pałacu wszelkie ruchomości, a pokoje służyły za sale wystawowe, biblioteki i biura. Trzeba przyznać, że niemało pieniędzy, czasu i  determinacji wykazali Austriacy, żeby znaleźć i wykupić oryginalne cesarskie wyposażenie i żeby odrestaurować apartamenty. Otwarcie nastąpiło niedawno, bo dopiero w 2007 roku. Efekt robi wrażenie.


Samstag, 9. Juni 2012

Albertina bis II

     Bardzo interesującym twórcą, któremu poświęcono całą salę w Albertinie, jest Paul Klee. Pierwszy rzut oka na salę wywołał u mnie skrzywienie. "Znowu jakiś ahtista" - pomyślałam. I jakkolwiek prace Kleego są kwintesencją sztuki współczesnej, mają w sobie również ponadczasową iskrę. Prace zebrane w Wiedniu to różne eksperymentalne obrazki wykonane mieszanymi technikami: szkice ołówkiem i kredkami, akwarele, litografie, farba olejna... Eksperymenty nie ograniczają się tylko do techniki wykonania. Łączenie kolorów w różnych konfiguracjach, wprowadzanie tekstu do obrazu, schematyzacja rzeczywistości na modłę a to surrealistyczną, a to kubistyczną, a jeszcze kiedy indziej abstrakcjonistyczną. Rozpiętość stylistyczna Kleego rysuje się naprawdę imponująco i nie ma sensu przyklejać mu tysiąca etykietek. Przy okazji każde, nawet najmniejsze dziełko wymalowane kredkami na papierze pakowym, niesie skondensowany ładunek emocjonalny. Coś jak szczypta soli lub wisienka na szczycie tortu. Nie zawsze mogę powiedzieć, że dany obraz Kleego podoba mi się, ale nawet wtedy w magiczny sposób przyciąga wzrok i intryguje. Wciąga w bogaty świat wyobraźni autora.

     Podobną potęgę wyobraźni widać u Chagalla. Ów człowiek mógłby z radością zilustrować "Sklepy cynamonowe". Styl ludowy, primitywny, ale pełen zaskakujących szczegółów. Postaci mają krzywe nogi i zachwiane proporcje, budynki krzywią się w perspektywie na wszystkie strony. Sztafaż podwórkowo-rolniczy został ozdobiony odrealnionymi elementami: półprzeźroczystą kurą, lewitującym wozem, który wyrasta z chaty, aniołami. Wszystko to widać na przykład w "Latawcu". Na obrazie widać zupełnie dorosłego mężczyznę, który z dachu szopki puszcza latawca. W dole widać podwórze ze zwierzętami, w tle drewniane domy, drugiego człowieka na dachu i trzeciego idącego z laską. Dominuje kolor niebieski, co wynosi atmosferę sceny poza rzeczywistość. Wszystko płynie i nawet trawnik układa się w wielką rybę. Przedstawienie byłoby nawet radosne, gdyby nie szare, niepokojące niebo. Prawda, że żywcem wyjęte z Schulza?

     Uwagę zwróciło jeszcze kilka drobiazgów. Na przykład abstrakcyjne obrazy Franciszka Kupki. Wyglądały zupełnie jak ćwiczenie na bryły. Mogłabym nawet powiesić jeden z jego obrazów w salonie ze względu na ładne kolory. Szczególnie taki, który wyglądał jak bardzo dziwne organy. Piszczałki były białe i wysokie z obręczami w różnych odcieniach niebieskiego i zielonego. Ładne to było. 

     Podobał mi  się też "New York - East River" Wilhelma Thönego. Całość tonie w błękicie, tylko niektóre elementy są pociągnięte biało lub czerwono. Mistrzowskie operowanie szczegółem zachwyciło mnie od pierwszego wejrzenia. Ujętych w czarną farbę detali jest niewiele, raczej sugerują szczegół niż go przedstawiają, ale to właśnie w nich ujmuje najbardziej. Odpowiednio rozmieszczone na obrazie precyzyjnie kierują uwagą widza. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że wśród dzisiejszych rysowników tabletowych widziałam podobne zabiegi.

     Świetną pracą jest "Friede" Giacomettiego. Płótno pokryto niedokładnie sporymi, różnobarwnymi plamami. Z bliska wygląda to jak nieskoordynowane ciapy, ze średniej odległości zaczyna przypomina wydzieranki z przedszkola i dopiero z daleka oczom ukazują się cztery dziewczęta. Siedzą  w kolorowych sukniach, z kwiatami we włosach i pochylają się nad czarnym ptakiem, którego trzyma jedna z nich. Urocze.

Trafiłam też na ukochanego Magritte'a. Uwielbiam go za arcyrealistycznie namalowe przedmioty umieszczone w bardzo nierealistycznych zestawieniach. "Die verwunschene Gegend" przedstawia dwa zielone jabłuszka w maskach, które radośnie zmierzają z oddali w naszym kierunku. Idą od strony morza, po piasku, w tle oczywiście błękitne niebo z delikatnymi, białymi, pierzastymi chmurkami. Po prawej od jabłuszek, oddzielone bladofioletową zasłoną stoją dwa drzewa. Chociaż właściwie jedno już nie stoi, bo został po nim tylko pień. Co ciekawe, samo trzyma korzeniem siekierę. Drugie drzewo kryje w sobie skrytki. W najniższej widać domek, w środkowej piłkę (a w każdym razie biały, kulisty przedmiot), a najwyższa pozostaje zakryta. Propozycje interpretacji?

      Nie napisałam jeszcze nic o Picassie, którego parę obrazów i talerzy wystawili na koniec. Ale wiecie co? Nie chce mi się. Doceniam kunszt tego pana (jego tradycyjne szkice są zaiste powalające) i potrafię ogarnąć myślą jego teorie. Ale jak ma zachwycać, skoro nie zachwyca?

      Podróż po wystawie trwała niesamowicie długo. O każdym z obrazów, które tam były, możnaby napisać książkę. Może nie wszystkie podobały mi się, ale z pewnością znalazłyby swoich fanów. Sam fakt, że znalazły się w kolekcji Batlinerów o tym świadczy. Albertina zaserwowała mi po raz kolejny potężną dawkę emocji, z którą jeszcze długo będę się przegryzać.


Mittwoch, 6. Juni 2012

Albertina bis I

     Długo się wahałam, czy po raz kolejny pójść do Albertiny. Co prawda pierwsza wizyta była przeżyciem zapadającym głęboko w pamięć, ale z drugiej strony bilety za wstęp nie należą do najtańszych. Po namyśle stwierdziłam, że nie mogę mojego towarzysza Bartłomieja, filozfa analitycznego żądnego wrażeń estetycznych, wypuścić z Wiednia bez wizyty w największej wiedeńskiej świątyni sztuki. Poprzednim razem odwiedziłam tylko wystawę czasową. Tym razem nie dość, że wystawy stałe w końcu otworzono, to jeszcze czasówka zmieniła się dość radykalnie. Oto co zobaczyliśmy z Bartkiem.

     Pierwsza część ekspozycji, czyli "Monet bis Picasso", jest kolekcją przekazaną Albertinie przez małżeństwo Batlinerów. Zawiera prace malarzy "modernistycznych". To znaczy począwszy od impresjonistów, przez ekspresjonistów, fowistów, prymitywistów, kubistów, aż do abstrakcjonistów i surrealistów. I licho wie, co jeszcze. Zbiory zapełniają szczelnie aż szesnaście sal i niemal w każdej można znaleźć coś interesującego.

     Na początku raczej nuda. Kolejne "Nenufary" Moneta, jakiś Cezanne, jakiś Renoir. Znowu angielski import Sisley i tym podobne satelity impresjonistów. Czasem trafiamy na coś nowego i interesującego zarazem. Znajdujemy Kazimierza Malewicza - istotnego awagardzistę rosyjskiego, autora słynnego "Czarnego kwadratu na białym tle". Okazuje się, że artysta, oprócz czarnych figur geometrycznych, potrafił namalować także bardzo impresjonistyczne landszafciki typu "Brzezina" lub nieco abstrakcjonistyczne kompozycje, jak na przykład "Mann in suprematischer Landschaft". I nie żałował farby. Góry i wąwozy farby olejnej przewalają się nawet przez najmniejsze płócienko.

     Odkryciem był Kees van Dongen i jego "Kobieta z niebieskimi oczami". Oczy portretowanej kobiety są tak wielkie i niebieskie, że można na nich odlecieć (nie bez przyczyny mają kształt skrzydeł). Do tego rozwarte, czerwone wargi i mężczyźni siadają z wrażenia. Van Dongen niewątpliwie zaszalał. Dzieło dopełnia czerwone, agresywne tło. W albertinowych zbiorach można było znaleźć też inne jego kompozycje, ale zawsze dało się w nich zauważyć skłonność do przesady i przywiązanie do mocnych kolorów.

     Pan Robert Delaunay zaprezentował się z zupełnej nieznanej strony. Ów malarz został określony przez Apollinairego realizatorem orfizmu, czyli po dzisiejszemu abstrakcjonizmu. Obraz z Albertiny pod tytułem "Nudes with flamingos" należy do wcześniejszych czasów, gdy jeszcze można było rozróżnić na płótnie, choć nie bez pewnych wątpliwości, pojedyncze postacie. Różowy flaming i różowe kobiety zlewają się z innymi kształtami. Wielość kolorów niweluje znaczenie brył, niecodzienność póz nie pozwala na identyfikację na pierwszy rzut oka. Moim zdaniem urokliwe cudeńko.

     Poza tym, że Delaunay maczał palce w "Orfizmie", należał również do redakcji "Der Blaue Reiter". Założycielami tej grupy byli mniej znany Franz Marc i bardziej znany Wassily Kandinsky. Marc nie wydaje się zbyt interesujący, Kandinskiego i synestetyczne teorie wszyscy znają. Ale poza nimi w monachijskiej grupie działali aktywnie i inni malarze. Na przykład Jawlensky. Jego "Pole kukurydzy w Carantec" przykuwa wzrok intensywnym oranżem. Kolory żywcem wzięte z parnego, letniego wieczoru. Gorące centrum obrazu podkreślają subtelne, fioletowe i zielone maźnięcia tu i ówdzie. Uwielbiam zestawienie żywego pomarańczu z fioletem, które można czasem napotkać podczas zachodu słońca, a Jewlensky uchwycił je w sposób mistrzowski. 

     Kolejnym mistrzem koloru stał się dla mnie Emil Nolde. Te wszystkie kwiatki, chmurki, krajobrazy są genialne! Nie sądziłam, że motyw kwiatów w wazonie może być tak interesujący. Nie mam pojęcia, w czym tkwi jego sekret. Żywość barw? Kontrastujące zestawienia? Świetna kompozycja? W jakiś magiczny sposób Nolde wprowadza do swoich obrazów oniryczny nastrój. Przypomina w tym trochę Redona w jego kolorowej fazie, ale nie do końca. Nolde operuje zdecydowanymi plamami koloru o miękkich krawędziach. Redon natomiast wprowadza drobne szczegóły i przejścia tonalne. U Noldego znajdujemy wiele intensywnych, często przeciwstawnych kolorów, u Redona paleta w obrębie jednego płótna jest ograniczona. Oglądając zbiory albertyńskie, perłą wśród prac Noldego wydała mi się "Moonlit night". Widzimy stateczek o trzech żaglach na spokojnej morskiej toni. Żółtawy księżyc ledwo podniósł się nad horyzont i odbija się szeroką ścieżką w granatowej wodzie. Żagle widać też w wodzie. Nolde niesamowicie operuje różnymi odcieniami niebieskiego, granatowego, morskiego, zielonego, seledynowego i żółtego. Tworzy atmosferę ciszy i spokoju. Chwyta nieuchwytne światło księżyca. Obraz z bliska wydaje się tylko zbiorem nieskoordynowanych pociągnięć pędzla, ale z pewnej odległości całość zlewa się w niesamowicie sugestywny i... piękny widok. Aż chce się mówić Iwaszkiewiczem: Sny, połowy, sérénité.

cdn.


Montag, 4. Juni 2012

Panoramaheim

     Sądziłam, że mieszkam w pokoju wielkości kartonowego pudełka. A jednak okazuje się, że studenci potrafią mieszkać w jeszcze mniejszych pokoikach. W wyniku splotu rozlicznych okoliczności udało mi się odwiedzić akademik "Panorama" w dwudziestej dzielnicy. Przy okazji zwiedziłam samą dzielnicę, której na imię Brigittenau.


     Brigittenau nie może się poszczycić powalającymi zabytkami ani długą historią z bardzo prostej przyczyny. Przez większą część czasu były to tereny zalewowe Dunaju, który poddano regulacji dopiero od lat siedemdziesiątych dziewiętnastego wieku. No i dzielnicę Brigittenau utworzono oficjalnie dopiero w 1900 roku. Nazwę swoją zawdzięcza, jak się nietrudno domyślić, Brygidzie. Na co już trudniej wpaść, chodzi o Brygidę Szwedzką, świętą katolicką i patronkę Europy, której kościół od połowy dziewiętnastego wieku stoi właśnie w dwudziestej dzielnicy. Jednak Brigittenau nie jest taki nudny, jak go malują. 

     Frapujący Augarten, chociaż administracyjnie leży w drugiej dzielnicy (Leopoldstadt), przylega w znaczącej części także do Brigittenau. W 1912 roku Aleksander Józef graf Kolowrat-Krakowsky, po przenosinach z Czech, umieścił w tej dzielnicy "Sascha-Filmfabrik" - największą w cesarstwie wytwórnię filmów niemych. Filmy produkowała głównie monumentalne i propagandowe, pod koniec lat trzydziestych zakład przejęli naziści, ale sam graf już tego nie dożył. Nie doczekał też pogromów żydowskich w Brigittenau, które tu przybrały wyjątkowo dramatyczny obrót. Podczas wojny dzielnica mocno ucierpiała od bombardowań i walk w mieście. W końcu, dostała się pod zarząd Związku Radzieckiego, by w 1955 roku połączyć się na spokojnie z resztą Austrii i żyć w dobrobycie i pokoju. Co ciekawe, obecność sowietów można wyczuć do tej pory. W parku tuż przy farze świętej Brygidy postawiono posąg niedźwiedzia. Poza tym w dzielnicy żyje mnóstwo ludzi z byłego Związku Radzieckiego i współczesnej Rosji. Wzdłuż ulic mieszczą się tanie sklepy, można trafić na normalną, słowiańską jadłodajnię, a rosyjski nie jest wcale rzadkością na ulicach.

     Ale miało być o akademiku. Do akademika na samym skraju Brigittenau sprowadziło mnie... pranie. Wiedeńskie pralki do użytku masowego nie mają niestety wlotu na monety. Żeby je uruchomić potrzeba QuickCard (którą się dostaje, gdy się ma konto w austriackim banku, którego nie mam). Jakby nie mogli zrobić automatu na monety... Otóż, nikt, kogo pytałam u siebie, nie miał pożyczyć kłika, a sterta prania rosła. W tym momencie trafiłam na przemiłe bliźniaczki. Poznałam je zupełnie przypadkiem, totalnym trafem, wracając z imprezy autobusem. Najpierw okazało się, że są bliźniaczkami. Potem okazało się, że są nawet w połowie Polkami. Druga ich połowa od strony ojca to Holendrzy, ale na oko dość normalni. Są moimi rówieśniczkami i chociaż w Polsce spędziły raptem trzy czy cztery lata, bardzo dobrze mówią po polsku. Ba, trzeba się przysłuchać, żeby stwierdzić, że coś z ich polszczyzną jest inaczej. Zważywszy, że sporo rodzonych w Polsce Polaków ma problemy z naszym trudnym językiem ojczystym, sądzę, że dziewczyny zasługują na respekt. Tak więc zaznajomiłam się z bliżniaczkami Pauliną i Michaliną i one zaproponowały mi wspólne pranie w Panoramie.

     W Panoramie mieszka Michalina. Obie dziewczyny mają już licencjaty z Wielkiej Brytanii i do Wiednia przyjechały na studia magisterskie, przy czym Michalina pojawiła się później i niestety miała trochę problemów ze znalezieniem miejsca do mieszkania. Teoretycznie Panorama nie jest złym akademikiem. Wszystko, czego potrzeba studentowi do życia, można w Panoramie znaleźć. Ale. Może ja po prostu marudzę? No ale. Panorama jest po prostu wielkim molochem na tysiące osób. Widząc ją z daleka, popadałam w lekki popłoch, bo po prostu molochów się boję. Niemniej adres okazał się właściwy i weszłam. Wewnątrz wiele kolorowych płytek umila atmosferę. Jakas kawiarenka internetowa, party room z prawdziwym barem, w którym zawsze coś się dzieje, wielka pralnia z suszarkami, wewnętrzny dziedziniec, winda, cuda-wianki-niewidy, odlot. Po czym weszłam do pokoju Michaliny. Pokój stanowi część modułu, w skład którego wchodzą dwa jednoosobowe pokoje, korytarzyk z lodówką i łazienka. Niby fajnie. Jednak pierwsze, co się rzuca na człowieka w akademiku, to niskie sufity. Osoba szczególnie wysoka, mogłaby mieć problemy nie tylko ze zmieszczeniem się w drzwiach, ale także w zwykłym korytarzu. Pokoje są zestandaryzowane bez wyjątku i ciasne. Może nieco większe poweirzchniowo od mojego, ale powietrza jest tam zdecydowanie mniej. Szafki bez drzwiczek potęgują wrażenie chaosu i ciasnoty. Ale największym hitem są mikroskopijne okna, które mają wysokość pół metra i zaczynają się na wysokości półtora metra. W efekcie siedząc przy biurku przodem do okna nie można nawet wyjrzeć na ulicę. Żeby ponarzekać już na całej linii, powiem, że pokój Miśki wychodzi na południe, a jednocześnie na ruchliwą ulicę wzdłuż kanału, więc może być u niej albo skrajnie duszno i gorąco albo bardzo głośno. Cud, miód i orzeszki.

     Wniosek? Kocham swój przytulny, skromny akademik z archaniołem Michałem z widokiem na zielone drzewa, gdzie mieszka w porywach do stu osób.