Montag, 30. April 2012

Kunsthalle

Być w Wiedniu i nie pójść do Museumsquartier? Musiałam to zrobić.

     Jakkolwiek Kunsthistorisches Museum promienieje cudownością, tamtejsza kolekcja kończy się już na siedemnastym wieku. Czasem trzeba zaczerpnąć ze świeższych prądów sztuce, a Museumsquartier (MQ) jest właśnie takim miejscem, gdzie można poznać sztukę najnowszą. Kompleks znajduje się dokładnie naprzeciwko Muzeów Historii Sztuki i Historii Naturalnej. Składają się nań MUMOK (Museum Moderner Kunst), Leopold Museum, galeria sztuki nowoczesnej Kunsthalle Wien, Tanzquartier, czyli centrum sztuki tanecznej, Architekturzentrum Wien i parę mniejszych wynalazków typu sklepy, kawiarnie, atelier i tym podobne.

     Budynki, w których mieszczą się nadobne instytucje kultury, pochodzą z różnych czasów. Podstawę całego kompleksu stanowią... stajnie. Żeby nie było, że byle jakie stajnie. Były to stajnie cesarza Karola VI Habsburga, a architekt zatrudniony przy ich budowie odpowiadał również za Schönbrunn. Austriacy wyremontowali je i zaadoptowali na potrzeby muzeów całkiem niedawno, bo dziesięć lat temu. Do stajni cesarskich dodano jeszcze dwa budynki modernistyczne, to znaczy ni mniej, ni więcej dwa klocki: jeden szary drugi siwy, i oto mamy Museumsquartier!




     Teraz może o zawartości. Dziś wybrałam się tylko do Kunsthalle (wstęp dla studentów niecałe pięć euro) i zebrałam sporo wrażeń, z którymi jednak nie do końca potrafię sobie poradzić. Sam budynek przerobiono w środku bardzo ciekawie. Połączenie barokowych zdobień z nowoczesną, gładką linią wyposażenia. Białe ściany i lustra niczym z sali balowej, a z drugiej strony szara podłoga i czerwone lady. W tej chwili wystawiają tam niejakiego Ursa Fischera ze Szwajcarii. Rzeźbiarza.

I: Zamarznięty pionier. Lampa uliczna z aluminium w kolorze majtkowego różu. Jakby ugina się, deformuje. Wbrew tytułowi pierwsze moje skojarzenie wędruje do świec rozgrzanych przez słońce. Wizja bliska "Sklepom cynamonowym". Brakuje tylko rozpalonej ulicy w jakimś zapadłym, sennym miasteczku i można malować pejzaż. Ale dlaczego tytuł głosi coś wręcz przeciwnego?

II: Drabina. Stoi w kącie. Pada na nią światło z teatralnego reflektora. Obrysowano jej kontur na ścianie. Na samym szczycie stoi butelka z wodą, która nie doczekała się jednak zaznaczenia. Dlaczego? Czy to jakaś zjawa? Gdy przechodzę, mój cień przesuwa się przez cień drabiny. I co? Nic. Nie rozumiem.

III: Zgiń głodny. Takie coś z takim czymś. Wygląda jak odpad budowlany. Nie rozumiem.

IV: Ludzka warstwa. Jabłka różnych gatunków i banany pokryte warstwą silikonu. Mam nieprzystojną ochotę dotknąć tego silikonu. Wygląda jak półprzezroczysta, miękka pasta, która z pewnością ugnie się pod palcem. Czy te owoce są żywe? Ale po co? Że niby natura kontra kultura? Martwa natura z plastikiem? Tworzą się takie twory myślowe w głowie, ale gdzieś obok, bez przekonania.

V: Wrześniowa piosenka. Nogi oparte o postument. Właściwie to stopy, ułożone tak, jakby zostały oderwane od posągu plażowicza, który opiera nogi na stole. Nie rozumiem.

VI: Drzwi. Duże, drewniane drzwi na zasuwę. Wprawione w drewnianą framugę. Nic.

VII: Dr. Katzenberg (Ruina cywilizacji). Spora instalacja z luster. Przypomina niechlujną architekturę favelas. Albo stare gospodarstwa w centralnej Polsce. Powierzchnie luster układają się w niby-budynki, niby-drogi. Widać spojenia wyraźnie spojenia. Czasem lustra są odwrócone tyłem tak,  że widać ich plecy z dykty. Między lustrami przechadzają się lustrzane koty. W różnych pozach, poukrywane w zakamarkach, odbijają światło na wszystkie strony. Czasem na szczycie dachu któryś wypręża grzebiet, czasem między jednym a drugim moim własnym odbiciem odkrywam kota-nieskończoność między dwoma lustrami. Aż szkoda, ze nie można wejść do środka tego niby-miasteczka i pobawić się z odbiciami. Co artysta chciał przez to powiedzieć? Może miał Katzenjammer? Może słoneczko go raziło, a kot tupał za głośno? Nie mam pojęcia.

VIII: Nickname. Rogalik zawieszony w powietrzu z motylem, który na nim przysiadł. Rogali i motyl autentyczne, zakonserwowane. Wygląda to na aluzję do imienia, którego nie znam. 

IX: Różowa Dama. Widzę kobietę oblaną wściekle różową farbą. Siedzi na czymś. Dopiero po bliższych oględzinach okazuje się, że to stół odwrócony do góry nogami, który opiera się na powyginanym krześle. Kobieta jakby uśmiecha się, jakby wygina się w kokieteryjnej pozie. Jakby, bo pod warstwą farby czy jakiegoś tworzywa niewiele widać. Gdy spojrzeć od frontu, wygląda jakby zapraszała do łóżka. Reifikacja kobiecości? Umasowienie i bezczeszczenie piękna? Degradacja norm moralnych? A kto go tam wie tego rzeźbiarza...

X: Wychudzony wschód słońca. Biała ławka parkowa i na niej szkielet w dziwnej pozie. Pochylony, jednocześnie kolanami, głową i rękami dotyka ławki, a jednocześnie wypina pozostałości tyłka. Całość pokryta jakby kurzem albo gruzem. Wizja świata po wojnie atomowej? Współczesny danse macabre?

XI: Gałęzie. Patrzę i czuję się przeniesiona w inny wymiar. Dwie duże gałęzie pomalowane na srebrno obracają się w powietrzu jak wskazówki zegara, ale w pewnej odległości od siebie. Wiszą na masywnych srebrnych łańcuchach. Na jednym końcu każdej gałęzi przytwierdzono przeciwwagi, a na drugim - tym cieńszym - postawiono po jednej świecy. Świece cały czas płoną i w czasie, gdy gałęzie krążą, wosk kapie i zdążył wyrysować na podłodze dwa przecinające się okręgi. Bardzo silne uderzenie myśli: tempus fugit. Gałęzie cały czas obracają się, świece cały czas się spalają, wosk cały czas spływa w dół. Nieuchronnie cała machina rysuje dwa idealne okręgi. Atmosfera jak z niektórych wierszy Donne'a. Albo może jak z sabatu czarownic. Wciągnął mnie ruch świec. To przybliżały się, to oddalały, płonęły niespokojnie. Jak w życiu.

XII: Bez tytułu. Naturalnej wielkości figura autora z wosku. Siedzi przy stole z bulką. Płonie jak najzwyklejsza świeca. Spala się. Gdy oglądałam pracę, człowiek wypalił się już do połowy, dostawiono kilka butelek-świeczek na stół. Strumienie wosku utworzyły dookoła siedzącej postaci fascynujące wzory. Wosk spływał po nogach ubranych w dżinsy, po nogach krzesła, głowa zdążyła odpaść i leżała oparta czołem o stół. Złożone dłonie też były wypalone do połowy. Jeszcze widać resztki splecionych palców, ale w środku płomień wypracował fantastyczne kształty. Jak katedry. Artysta, który się spala. Artysta, który ciągle się zmienia, żeby utworzyć wielobarwne katedry z wosku. Katedry, które i tak zaraz się rozpuszczą.

     Nie rozumiem sztuki nowoczesnej. Zostawia pewien osad wrażeń. Zadrapie i pójdzie sobie. Czy dociera do środka? Nie wiem. Nie rozumiem. Może właśnie w tym problem, że nie rozumiem? Ale też nie. Przecież potrafię opisać to, co widzę. Przeanalizować poszczególne elementy konstrukcji i zinterpretować jej przesłanie. Ale... Nie czuję go. Ale też nie do końca. Jednak te prace wzbudzają we mnie jakieś uczucia. Niepokój? Zmieszanie? Może dotykają spraw, których nie chcemy lub nie potrafimy werbalizować? Może jeszcze się do niej nie przyzwyczailiśmy? Rozmyślania nad wystawą Fischera nie sprawiły mi przyjemności jak kontemplacja Gentileschiego czy Velazqueza. Dlaczego tak? I czy to moja wina?

Sonntag, 29. April 2012

Co Kolumbijka robi w Wiedniu

     Pewnego razu, wracając po zajęciach, zastałam w drzwiach do pokoju kartkę, na której była wypisana nagląca prośba o kontakt. Autorką wiadomości była Tiffany, Kolumbijka, która mieszka na moim piętrze. Wspominałam już o niej. Jednak dopiero teraz miałyśmy okazję dłużej porozmawiać. A sprawa była poważna.

     Tiffany jako obywatelka egzotycznego kraju, który kojarzy się zazwyczaj z narkotykami i mafią, trochę z Shakirą i być może czasem komuś z noblistą Márquezem, w Europie ma tylko pod górkę. Od trzech lat mieszka po tej stronie Atlantyku i jak sama twierdzi, o konsulatach, ambasadach, wydawaniu wiz, złośliwości urzędników i kłamstwach rządzących wie wszystko. Ludzie, gdy słyszą, że pochodzi z Kolumbii, pytają czy jest terrorystką. Tymczasem Tef jest normalną, radosną, młodą kobietą pochodzącą z tamtejszej klasy średniej, która zakochała się w języku niemieckim i chciałaby go solidnie poznać. Niestety w Bogocie nie oferują takich luksusów jak filologia niemiecka. Mają tylko coś na kształt. Zresztą, wszystkie filologie obce (w liczbie do pięciu) na tamtejszym uniwersytecie, może oprócz angielskiego, są tylko na kształt. Z zasady ktoś, kto chce się na serio uczyć, wyjeżdża z Kolumbii.

     Moja sąsiadka najpierw przyjechała do Londynu, do rodziny. Zwiedzała, uczyła się języka, pracowała itp. Jednak Tiffany nie ma za ojca barona narkotykowego, więc nie stać jej na studia w Londynie. Trzeba przy tym wiedzieć, że czesne dla osób z "trzeciego świata" wynosi nie kilka tysięcy funtów rocznie, ale co najmniej kilkadziesiąt. Tak więc Tef przeniosła się do Niemiec. Najpierw jako au-pair. Żeby zarobić, poduczyć się do egzaminu C1 z niemieckiego. Bez takowego certyfikatu trudno dostać się na cokolwiek w Niemczech, a już szczególnie na germanistykę. Pierwsza rodzina, do której trafiła, okazała się niekompatybilna. To znaczy płacili, ile trzeba, zafundowali jej kurs języka, wynajęli osobne mieszkanie, ale... Wyobraźcie sobie, że do typowej niemieckiej, poukładanej, spokojnej rodziny przyjeżdża energetyczna, towarzyska Latynoska, która w ich mowie zna tylko kilka podstawowych zwrotów. Tiffany miała nadzieję, że przynajmniej na kursie językowym pozna kogoś, kto jej dotrzyma towarzystwa. Tyle się nasłuchała o multikulturowości niemieckich miast, tymczasem, jak to sama stwierdziła: "Türkisch, Türkisch, Türkisch, Syrisch". Czyli zupełnie inne klimaty. W następnym roku pełna nadziei zmieniła miasto i rodzinę, by rozczarować się jeszcze bardziej. Teraz mówi, że absolutnie nigdy więcej nie wróci do Niemiec.

     Co dalej? Naturalnie wybór padł na Austrię. Tiffany mówi, że wbrew opiniom o ksenofobizmie Austriaków, ich podejście do imigrantów jest całkiem znośne. Przynajmniej w porównaniu do Wielkiej Brytanii, Niemiec i Francji. Same regulacje prawne nie stanowią dobrej podstawy porównania, ponieważ decyduje zdanie konkretnej osoby w urzędzie (skąd my to znamy!). Czy będą ją pytać, po co chce studiować w Europie? Czy będą wymagali zaświadczenia o tym, że będzie w stanie się utrzymać? Czy będą ją pytać, dlaczego zmienia wizę studencką na turystyczną lub odwrotnie? Czy będą ją pytać o szczegóły życiorysu? Nigdy nie wiadomo, co będzie decydujące. 

     Przyjechała do Wiednia w marcu, tak jak ja. Chciała znaleźć pracę, ale nie znalazła. Uczy się intensywnie i niebawem będzie miała egzaminy. Od nowego semestru będzie już legalną studentką Uniwersytetu Wiedeńskiego i problemy (teoretycznie) skończą się, ale teraz właśnie ma problem z przedłużeniem wizy w Austrii na czas wakacji. Próbowała więc dostać rumuńską wizę, ale okazało się, że Rumunia nie jest w Schengen i Tef musiałaby siedzieć w Bukareszcie, czego nie chce. Próbowała francuskiej i niemieckiej, ale jej odmówili. Spróbowałyśmy też z polską wizą, co było właśnie przedmiotem tajemniczej rozmowy. Niestety także bezskutecznie. Skoro nie udało się zostać w Unii Europejskiej, to już niech będzie gdziekolwiek w okolicach. Próbowała wyjechać na kilka tygodni do Turcji, do rodziców swojego narzeczonego, ale strona turecka nie potwierdziła zniesienia wiz dla Kolumbijczyków tak szumnie otrąbionego przez władze kolumbijskie. Próbowała spędzić ten czas u koleżanki w Moskwie (co ciekawe rosyjskie regulacje dla Kolumbijczyków są wyjątkowo przyjazne), ale Moskwa okazuje się jeszcze droższa niż Londyn czy Wiedeń. Tiffany nie ma nic przeciwko powrotowi do domu, jednak loty do Ameryki Południowej są horrendalnie drogie. Nie dziwię się jej, że próbowała wszelkich sposobów, żeby jednak zostać po tej stronie oceanu.

     Powyższe akapity to oczywiście wierzchołek góry lodowej problemów i pomysłów znajomej Kolumbijki. Przez dwa wieczory opowiadała mi swoje barwne losy i tłumaczyła obecną sytuację. Patrząc z perspektywy obywatela Rzeczpospolitej Polskiej, mam niesamowite szczęście. Pamiętam jeszcze, gdy wyjeżdżałam do Niemiec czy do Czech z paszportem, ale teraz wydaje mi się to jakąś odległą, mglistą przeszłością. Możemy przejechać tysiące kilometrów bez żadnych przeszkód i bez szczególnych przeszkód możemy mieszkać i pracować gdziekolwiek w Europie. Dopiero rozmowa z Tiffany uświadomiła mi, że są ludzie, którzy są bardzo zdeterminowani, żeby się do tej swojej wymarzonej Europy dostać, a którym nikt w tym nie pomoże. Przy czym ci ludzie są normalni, myślą po europejsku, nie chcą nigdzie podkładać bomb, chcą się uczyć i pracować. Ale mieli pecha urodzić się w Kolumbii, a w np. Wenezueli i muszą walczyć o wizę.

Mittwoch, 25. April 2012

Tycjan

     Dawno nie odwiedziłam Kunsthistorisches Museum. Prawdę mówiąc, stęskniłam się. Ostatnim razem odbiłam się od drzwi, bo zapomniałam, że w poniedziałki jest zwyczajowo nieczynne. Ponowna okazja nadarzyła się dopiero dzisiaj i muszę przyznać, że warto było czekać.

     W końcu, po wielu przemeblowaniach otworzyli skrzydło z malarstwem włoskim. Zreorganizowana wystawa robi wrażenie. Składa się głównie z malarzy renesansowych, a na samym początku wita wchodzącego Tycjan. Mistrz Tycjan przez kilkadziesiąt lat był największym malarzem Wenecji. Przez swoje długie życie namalował mnóstwo obrazów. Być może na pierwszy rzut oka trudno docenić jego genialność, ale jeżeli porównać go z poprzednikami np. z rodziną Bellinich, od razu widać gigantyczny postęp. Nie tylko jeśli chodzi o wykorzystanie kolorów, z czego Tycjan słynął, lecz i kompozycję, modelunek postaci, nastrój obrazu wyniósł na wyższy poziom. Kojarzy się głównie z przedstawieniami mniej lub bardziej rozebranych kobiet, a niesłusznie, bo jego dorobek malarski jest gigantyczny. Jako oficjalny malarz Dożów weneckich malował wielkie, reprezentacyjne, monumentalne płótna do pałaców, kościołów i zakonów, portretował papieży, urzędników, pisarzy i kupców, stworzył wiele fresków (które niestety zabiła wilgoć wszędobylska w Wenecji), tworzył sceny religijne i mitologiczne o bardzo różnym charakterze.

     W KHM pokazują całkiem sporo jego obrazów. Na przykład jedna z wersji "Danae" (pozostałe są w Neapolu, Petersburgu i Madrycie), "Diana i Kallisto", liczne portrety pięknych kobiet. Co zabawne, nie dojrzałam tam nigdzie "tycjanowskich włosów", jak je do tej pory rozumiałam. Większość jego modelek to typowe blondynki. Ani śladu rudości, ani krztyny miedzianego połysku! Tylko "Cygańska Madonna" nie była blondynką, bo była brunetką. Paradoksalnie te wszystkie piękności nie przyciągnęły zanadto mojej uwagi. To znaczy, owszem, świetny rysunek, ujmujące, ciepłe kolory, doskonała kompozycja, nastrojowe tła, wyidealizowane kobiece piękno, ale... Może przeidealizowane? Albo jakieś takie niecharakterne. Sportretowane damy wydają się wiotkie, rozmemłane i bez wyrazu. Żadnych ostrych rysów, żadnego wyrazistego spojrzenia. Nawet w scenach pełnych emocji i dramatyzmu (jak np. samobójstwo) jego postacie nie wyrażają sobą niczego szczególnego. Podobne miny mają nadobne panienki na pikniku w parku. 

     Może portret Izabeli d'Este jest trochę inny. Ale w sumie ciężko malować własną patronkę bez ubrań i w rozpuszczonych włosach. Tycjan przedstawił ją jako pewną siebie kobietę, ubraną w kosztowny, wysmakowany strój. Mam tylko wrażenie, że Izabela ma, jakby to ująć, jedno oczko bardziej. Złośliwość artysty? Defekt urody sponsora? A może to moje jedno oczko bardziej?

     Obrazem, który naprawdę mi utkwił w pamięci był "Bravo". To jedna z najwcześniejszych prac Tycjana, bardzo jeszcze w charakterze podobna do jego przyjaciela-mistrza-współpracownika Giorgione. Oto widzimy jak jeden mężczyzna zaczepia drugiego, chwytając go od tyłu za ramię. Zaczepiony młodzieniec ogląda się za siebie. Ma długie blond włosy i wieniec z winorośli na głowie. Jego twarz wyraża zdziwienie, a ściągnięte brwi dodają jeszcze posmak irytacji czy wręcz oburzenia. Usta rozchylają się, jakby chciały zapytać: ktoś ty. Z twarzy wzrok przesuwa się na uścisk na ramieniu. Grubo ciosana dłoń natręta zamyka się zdecydowanie. Wydaje się uchwycona w pół ruchu, który zmusza mężczyznę do zatrzymania się. Potem wzrok schodzi po czerwonym drapowanym rękawie do drugiej dłoni, którą tytułowy bravo chowa za plecami. Widzimy tam rękojeść i domyślamy się już reszty miecza. Ponoć "bravo" znaczyło wtedy "zabójca". Pełni jego postaci dodaje czarny, błyszczący pancerz. Ledwo widzimy twarz napastnika. Schowana w cieniu zdaje się nic nie wyrażać. Niesamowity efekt kompozycyjny daje ręka młodziana w niebieskim rękawie, która odsuwa się z odrazą, symetrycznie do ręki brava. Uwaga koncentruje się przez to na geście zatrzymania. Wzrok uparcie wraca do ręki zabójcy. Widać nawet jak palce sięgają za kołnierz. Tak uporczywie eksponuje punkt styku obu mężczyzn, że niemal nie zauważamy, że delikatny, młody blondyn też już trzyma rękę na mieczu.


Dienstag, 24. April 2012

Kłopoty UW

     Ostatnie protesty studentów Uniwersytetu Wiedeńskiego, skłoniły władze uczelni do podjęcia rozmów. Okazuje się, że za decyzją o zamknięciu studiów licencjackich Internazionale Entwicklung stoi dużo poważniejszy problem - deficyt finansowy wynoszący w tym roku 15 milionów euro.

     Czwartkowi demonstranci (patrz notka: Studenci protestują) zarzucali władzom uczelni nie tylko sam fakt zamknięcia kierunku Internazionale Entwicklung, ale przede wszystkim podjęcie takiej decyzji w sposób niedemokratyczny, to znaczy bez konsultacji ze studentami. Rektorat w odpowiedzi zaprosił studentów na rozmowy w poniedziałek, i w międzyczasie zamknął Hauptgebäude (Główny Budynek) na trzy dni na cztery spusty. Z ilości wszelakich ulotek, jakie zasypały dziś UW, wnioskuję, że rozmowy nie usatysfakcjonowały studentów. Ilość i treść oficjalnych, półoficjalnych i zupełnie nieoficjalnych maili również świadczy o rozbieżności stanowisk. Piękny UniVie zdaje się przechodzić ostry kryzys.

     Władze uczelni przedstawiły wczoraj sytuację finansową Uniwersytetu Wiedeńskiego. Sprawa wygląda w ten sposób, że w marcu tego roku weszła w życie ustawa uchwalona jeszcze w 2008, która znosi czesne na wszystkich uczelniach w Austrii. Na UW za naukę płacili do tej pory studenci z Unii Europejskiej, którzy nie są Austriakami, a uczyli się w Austrii dłużej niż rok, oraz wszyscy studenci spoza UE. Generowali przychód w wysokości około dziewięciu milionów euro rocznie. W tej chwili Wissenschaftsministerium (Ministerstwo Nauki) nie zamierza w żaden sposób rekompensować strat powstałych z tytułu obowiązywania ustawy, jednocześnie tnie dotacje na nauczanie i prowadzenie badań naukowych oraz zdaje się oczekiwać, że władze poszczególnych uczelni same, na poziomie swoich statutów, wprowadzą obowiązek czesnego. Uniwersytet Wiedeński tak właśnie chce zrobić i nawet jest już zapowiedziane zebranie Senatu na 26 kwietnia (czwartek) w tej sprawie. Rektorat nie ma wątpliwości, że to bardzo dobre (chociaż wciąż tylko częściowe) rozwiązanie problemu i zamierza upewnić się, że samodzielne wprowadzenie opłat za studia jest zgodne z obowiązującym w Austrii prawem. Deficyt budżetowy na ten rok wynosi ponoć piętnaście milionów euro (nie wiem czemu, ale gdzieś o oczy mi się obiło siedem milionów, może to złudzenie) i władze uczelni straszą, że bez energicznych kroków w ciągu trzech lat wzrośnie do stu milionów (sic!). Dodam jeszcze fakt, że uczelnie mają teraz obowiązek przedłożyć do Ministerstwa Nauki szczegółowy plan wszelkich działań na najbliższe trzy lata z góry, inaczej  będą miały kłopoty z otrzymaniem funduszy.

     Dlaczego takie przedstawienie sprawy nie zadowala studentów? Centrum ich zainteresowania przeniosło się z zamknięcia Internazionalen Entwicklung na Studiengebühren (tj. czesne). Uważają, że wybiórcze wprowadzenie czesnego jest unsozial, unrechtmäßig und unnötig (tzn. niespołeczne, nielegalne i niepotrzebne) i zagraża międzynarodowemu charakterowi Uniwersytetu Wiedeńskiego, zabierając zagranicznym studentom możliwość studiowania. Zarzucają Rektoratowi kompletne nieliczenie się z ich zdaniem, niesłuchanie ich argumentów (ja też nie usłyszałam żadnych studenckich propozycji w tej sprawie, chociaż bardzo mocno nadstawiałam ucha) i brak twardej linii wobec Ministerstwa Nauki. Postulują utworzenie wraz z innymi uczelniami w kraju wspólnego frontu nacisku na władze Austrii, które w ich mniemaniu powinny przeznaczyć więcej pieniędzy na naukę. Ale najpierw, żeby ich usłyszano i doceniono, organizują kolejną demonstrację w czwartek (nieprzypadkowo 26 kwietnia - w dniu zebrania Senatu UW) o 14 w Hauptgebäude.

Ciąg dalszy nastąpi. Niechybnie.

Donnerstag, 19. April 2012

Studenci protestują

     Wychodzę z epigrafiki. Idę w kierunku biblioteki. Słyszę krzyki i gwizdy. Mecz transmitują? Brakuje krzyków w stylu "Austria gola", wychodzę więc przed budynek, żeby zobaczyć, czy nie zbliża się jakaś demonstracja. Patrzę w lewo. Nic. Patrzę w prawo. Znowu nic. Wycofuję się do głównego wejścia do Hauptuni. Natężenie dźwięków rośnie. Skręcam znów do biblioteki. Patrzę na wprost. I co widzę? Ludzi. Ludzie, ludzie, ludzie... Dużo ludzi. Krzyczą do siebie, gwiżdżą, śmieją się. Przemykam chyłkiem do biblioteki. 

     Książki stłumiły głosy. Do czasu. Ktoś przyniósł bęben. I gwizdki. Chyba nawet znalazł się wodzirej, bo zaczęli rytmicznie skandować.

     Przeczytałam, co miałam do przeczytania i wychodzę z biblioteki. Na reprezentacyjnej klatce schodowej nadal tłum ludzi. Gdzieś kamery się pojawiły. Błyskają flesze. Kilkoro ludzi przebranych za klaunów, kilkoro z miotłami w fartuchach. Przed uniwersytetem wozy policyjne. Dojrzałam w końcu transparenty z żądaniami. Nic nie rozumiem. Ani napisów, ani okrzyków.

     Blokują wejście do Rektoratu, tak? A po co? Że co chcą zamknąć? Ahaaa...

     Uniwersytet podjął decyzję o zamknięciu studiów licencjackich na kierunku "Rozwój międzynarodowy". Z tego powodu dotychczasowi studenci od rana 19 IV tarasowali wejście do Rektoratu. Część sama się rozeszła, część została wyproszona przez policję w okolicach godziny siedemnastej. Na skutek protestu (i prawdopodobieństwa kolejnych demonstracji) do odwołania wstrzymano wszystkie zajęcia i egzaminy w głównym budynku.

Mittwoch, 18. April 2012

Ephesos Museum

     Tak to jest jak się rozpieści kobietę. Po wszystkich cudownościach, jakie do tej pory widziałam, spodziewałam się po Muzeum Efezu zbliżonego poziomu doznań. A tu nic. 

     Muzeum Efezu gromadzi zbiory zebrane podczas wykopalisk austryjackich na Samotrace (1873, 1875) i w Efezie (z przerwami od 1895 do dziś), a przywiezione do Wiednia jeszcze przed pierwszą wojną światową. Obecnie muzeum ma siedzibę w Neue Burg, co nie do końca wyszło wystawie na dobre. Lapidarium (z nielicznymi wyjątkami trudno inaczej określić ten zbiór eksponatów) gubi się w pysznych pałacowych korytarzach i czasami nie wiadomo, o którą kolumnę się oprzeć, żeby nie wywołać alarmu. Gdyby podobne efekty wykorzystano w pomieszczeniach użytkowych, przyklasnęłabym z zachwytem. Przyszliśmy jednak do muzeum, aby oglądać wystawy, a nie żeby ich szukać.

     Pełno więc tu elementów architektonicznych: kapitele, potłuczone kolumny, kawałki fryzu, cała jedna ściana oktogonu. Poza tym rzeźby i płaskorzeźby z marmuru bez nosów i penisów lub części rzeźb, czyli nogi, ręce, głowy, stopy, bliżej niezydentyfikowane wycinki szat. Na eksponowanych miejscach stały dwa całe posągi. Pierwszy z brązu, przedstawiający atletę ze skrobaczką (skrobaczka się nie zachowała), drugi z marmuru ukazujący Artemidę Efeską. Od wizyty w Muzeum Pireusu poluję na greckie brązy, ale wiedeński atleta mnie nie zachwycił. Może to kwestia oświetlenia. Ciekawa za to była rekonstrukcja Efezu w formie makiety w skali 1:500. Zajmowała znaczącą część korytarza, można było na nią popatrzeć z ambony, dobrze opisana. Nieocenione źródło wiedzy geograficznej, w sytuacji gdy jeszcze nie zdecydowałam się na wyprawę do Efezu. 

     Nie mogę powiedzieć, że Ephesos Museum jest złe. Bo jest dobre. Można coś w nim zobaczyć i czegoś się w nim dowiedzieć. Zabrakło mi tylko iskry, wizji, rzeczy lub historii, która wzbudziłaby we mnie jakieś uczucia. Nawet będąc filologiem klasycznym, nie mogę oglądać na okrągło białych kamoli.


ps. Bzy i kasztany kwitną w Wiedniu na całego.

Montag, 16. April 2012

Museum für Völkerkunde

     Powrót do Wiednia po Świętach postanowiłam uczcić wyprawą. Świeże, soczyste liście rozwinęły się w pełni pod moją nieobecność i aż proszą oczy o uwagę. Niestety nieustająca mżawka i przenikliwy wiatr nie sprzyjają podróżom pod gołym niebem, więc wybrałam się do Hofburga i na chybił trafił weszłam w boczne drzwi. Los zaprowadził mnie tym sposobem do Museum für Völkerkunde, czyli po polsku do Muzeum Etnograficznego. Zwykły bilet kosztuje tam osiem euro, ale można tam wejść również na KHM Jahreskarte, z czego skwapliwie skorzystałam.

     Museum für Völkerkunde znajduje się w Neue Hofburg. Po przepchnięciu trzech par drzwi trafiamy do "Sali kolumnowej" - atrium jakby w całości rzeźbionego w  marmurze. Podłogę zdobi różowa mozaika, stopnie schodów są nieskazitelnie białe, siwe pasma zasnuwają płyty ścienne, kolumny natomiast obrosły ciemne sine żyły. Tuż pod szklanym dachem, przez który wpada dzienne światło, umieszczono malowidła z nieskromnymi kobietami. W pierwszej chwili stanęłam jak wryta oszołomiona eleganckim pięknem sali. Nieśmiało, powoli, chowając się za kolumnami, obeszłam ją dookoła, żeby przyzwyczaić się do przestrzeni. I nagle, zza balustrady drugiego piętra, spojrzały na mnie trzy konie. Martwe. Ale spojrzały. Słowo daję. Nie mam pojęcia, z jakiego powodu albo w jakim celu tam stały, ale stały i przypatrywały się wchodzącym gościom. Nie było mi niestety dane odgadnąć ich tajemnicy, ponieważ drugie piętro było tymczasowo zamknięte dla zwiedzających. 

     Po przetrawieniu pierwszego i drugiego wrażenia, ruszyłam do zwiedzania muzeum. Prawdę mówiąc, niewiele udostępnili eksponatów. W tej chwili można zobaczyć wystawy: "Naga - Schmuck und Asche" (aż się prosi, żeby przetłumaczyć "Naga - diament i popiół", ale bliższe prawdy byłoby "ozdoby i popioły"), "Wald/Baum/Mensch" (Las/Drzewo/Człowiek) oraz "Götterbilder" ("Przedstawienia bogów"). To tylko ułamek zbiorów, jakie posiada muzeum. Nie można na przykład zobaczyć słynnej szaty z piór Moctezumy, z której słynie wiedeńskie Museum für Völkerkunde, ani kijków rongorongo z Wyspy Wielkanocnej przywiezionych przez Jamesa Cooka. Z drugiej strony widać, że wystawy solidnie zaplanowali i zrealizowali. Każda daje pewną orientację w wybranym temacie bez uczucia przesytu typowego dla tego rodzaju muzeów.

     Najnudniejsza była zdecydowanie "Wald/Baum/Mensch". Eksponaty zaprezentowano w porządku tematycznym. Najpierw las jako miejsce straszne, dzikie, obce, niebezpieczne, pierwotne, siedziba groźnych barbarzyńców/bestii/demonów/bogów, miejsce odosobnienia lub inicjacji. Tu głównie sztuka plemion "pierwotnych", opowieści o trollach, czarownicach, smokach i jeszcze bardziej egzotycznych stworach. Następnie las oswojony, z którego można czerpać surowce (drewno, owoce, leki), matecznik udomowionych roślin i zwierząt, zapomniany kawałek raju, obiekt kultu. Czyli dostajemy przykłady zastosowań różnych rodzajów drewna, kauczuku, olejów, morwy, poza tym litanię "świętych drzew", europejskie przedstawienia polowań i plany parków w stylu angielskim. Na koniec las zagrożony, czyli "ratujmy lasy równikowe!". Sala poświęcona ekologii. Niby fajne, ale nie przekonuje.

     Interesująco przedstawiono religie Azji południowo-wschodniej na wystawie "Götterbilder". W niewielkiej sali i na ograniczonej liczbie eksponatów pokazano pokrótce najważniejsze cechy religii dalekowschodnich. Każdą gablotę poświęcono innemu państwu, uwzględniając jego własną specyfikę. Najwięcej miejsca zajęły oczywiście buddyzm i hinduizm w wielu odmianach, nie zabrakło taoizmu, konfucjanizmu i kultu przodków. Pokazano też mniej znane fenomeny religijne jak kult Ho Shi Minha w Wietnamie. Wyjątkowo zapadły mi w pamięć teatr kukiełkowy w wodzie z Korei i wielkie plastikowe oczopląsawiczne przedstawienia bogiń Kali i Dagi z Kalkuty. O ile tatrzyk wodny wyglądał uroczo, o tyle hinduski sposób przedstawiania bogów kojarzy mi się z odpustowym kiczem, ale wyjętym z koszmaru i podniesionym do potęgi n-tej.

     Bardzo wartościowa poznawczo i pobudzająca wyobraźnię okazała się wyprawa po Nagalandzie. Pagórkowaty Nagaland na pograniczu Indii i Birmy zamieszkują Nagowie. Wystawa skupiała się na pokazaniu historii i charakteru ich tożsamości narodowej. Jak się dowiedziałam, Nagowie to zbiór plemion, jeszcze niedawno (czyt. sto lat temu) bardzo zróżnicowanych i wrogo do siebie nastawionych. Łączyły ich uprawa ryżu, jedwabników, upodobanie do pięknych rzeczy i... łowienia głów. Ludzkich głów - żeby było jasne. 

     Nagowie mają charakterystyczne poczucie estetyki. Nosili (bo teraz ubierają się raczej z europejska) mnóstwo biżuterii z paciorków, kamieni, kości i muszli. Tkali przepiękne tkaniny na przepaski, suknie i płaszcze o wyrazistych, geometrycznych wzorach w mocnych kolorach: czerwonym, czarnym, żółtym. Trudnili się też rzeźbieniem w drewnie. Robili w ten sposób głównie przedmioty codziennego użytku, ale nie brak przedstawień ludzi. Sami mają skórę jak przyjemne, polerowane, brązowe drewno. Ich mężczyźni są umięśnieni, obwiązywali się szarfą, żeby uzyskać jak najwęższą talię. Ich kobiety mają miłe okrągłe twarze i długie czarne włosy. Dziś nie sposób dojść, kim byli Nagowie sprzed stu-stu pięćdziesięciu lat. W momencie, gdy do Nagalandu dotarły babtystyczne misje ze Stanów Zjednoczonych, błyskawicznie przyjęli chrześcijaństwo i porzucili większość swoich obyczajów. Wcześniejsze doniesienia o Nagach są niepewne i naznaczone uprzedzeniami brytyjskich lub francuskich podróżników. 

     Dzisiejsze "odrodzenie" kultury Naga trudno ocenić pod względem "wierności" tradycjom przodków. Nastąpił powrót do starych rzemiosł, ale nie mają już one takiej religijnej podkładki jak przed przybyciem misjonarzy. Miejsce "wielkiego bębna" (który miał swoje imię, płeć, a nawet osobowość i służył komunikacji na odległość) w centrum wioski zajął kościół (zazwyczaj baptystyczny, czasem katolicki). Odprawia się niektóre stare obrzędy przy wtórze hipnotycznych pieśni, ale raczej jako wyraz tożsamości kulturowej niż akt "wiary". Frapujący wydaje mi się problem przejścia od ich dawnej religii, określanej jako "animistyczna", do chrześcijaństwa. Podobnoż ich tradycyjna religia opierała się na poczuciu, że wszystko jest pełne boskiej mocy i stanowi doskonałą całość. Nie mieli w zwyczaju przedstawiać bogów i nie wytworzyli panteonów. Przejście na chrześcijaństwo odbyło się naprawdę błyskawicznie i właściwie bezboleśnie. Obecnie Nagowie uważają, że od zawsze byli chrześcijanami. Co, jak sugerują autorzy wystawy, jest po części prawdą, ponieważ przed chrześcijaństwem nie było właściwie Nagów. Byli Angami, Konyak, Phom, Mao, Rengma... czyli pojedyncze plemiona. Dziś spotykają się podczas wspólnych świąt religijnych oraz imprez państwowych, a motywy zdobnicze poszczególnych wspólnot stapiają się ze sobą w jedność.

     Jeszcze o tych głowach. To jest dla mnie coś naprawdę niesamowitego i aż się prosi o głębsze zbadanie. Nagowie najwyżej na świecie cenili sobie ozdoby. Nosili je podczas różnych uroczystości. Noszenie pewnych elementów stroju przynosiło prestiż i powodzenie u kobiet (dziwne, prawda?). Ale na takie ozdoby trzeba było sobie zasłużyć. Uprawnienia można było zdobyć dzięki wytężonej pracy i umiejętnościom czysto zagrodowym, ale najwięcej zaszczytu przynosił udział w wyprawie po głowy. Takie wyprawy urządzano raczej rzadko, tylko w przypadku większego kryzysu na skalę co najmniej wioski, ponieważ wiązało się z nimi ryzyko nie tylko utraty życia, lecz także zachwiania równowagi sił w świecie i zagniewania duchów. Mężczyźni zbierali się razem w jednym miejscu. Wkładali swoje niezwykle kolorowe stroje, nakrycia głowy ozdobione piórami i rogami, brali do ręki groźne dzidy i siekierki. Na plecach nieśli wiklinowe kosze, do których trafiały ścięte głowy. Oglądając bojowe stroje Nagów, z początku zachwyciłam się nimi. Zmyliły mnie radosne, czerwone i żółte przepaski. Dałam się zwieść imponującym hełmom. Dopiero, gdy na koszach zauważyłam przymocowane czaszki małp, szczurów lub ptaków i dojrzałam niepozorne, ale z pewnością zabójcze ostrza, zreflektowałam się, że nie idziemy na radosny festyn, lecz na wojnę. Groźnego obrazu dopełniają już zdobyte czaszki, które przyozdabiano drewnianymi rogami, skrzydłami i drewnianymi strużynami, wieszano w sznurach razem z motkami z pędów bambusa.


Montag, 2. April 2012

Droga do domu

     Przerwa wielkanocna na Uniwersytecie Wiedeńskim trwa ponad dwa tygodnie i dzięki temu piszę tym razem z Polski. Podróż z Wiednia do Wrocławia minęła całkiem szybko i przyjemnie. Wyjechawszy o 3.30 w nocy już w południe tego samego dnia byłam w domu - w Jelczu. Czas przejazdu porównywalny z czasem przejazdu koleją do Warszawy. Cena biletu autobusowego (135 zł) zupełnie akceptowalna jak na przekroczenie dwóch granic, a można trafić nawet na niższe. Drogi na południe od nas doskonałe. Można się rozpędzić. Połączeń jest całkiem sporo. Patrząc z dolnośląskiej perspektywy, łatwiej dojechać do stolicy Austrii niż do stolicy Polski. Cóż za paradoks!