Sonntag, 8. Juli 2012

Leopold Museum I

     Leopold Museum zawdzięcza swoje zbiory, podobnie jak Albertina, parze austriackich kolekcjonerów. Rudolf Leopold po swojej pierwszej wizycie w Kunsthistorisches Museum doznał olśnienia i zaczął skupywać obrazy w okolicach lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Interesował się szczególnie Schielem i być może dzięki niemu zauważono tego oryginalnego malarza. W latach dziewięćdziesiątych państwo austriackie kupiło od Leopoldów całą kolekcję za jedną trzecią ceny (co i tak daje grube miliony dolarów) i przy okazji ofiarowało Rudolfowi dożywotnio funkcję dyrektora nowo powstałego muzeum. Leopold Museum znalazło siedzibę w kremowym klocku wewnątrz kompleksu Museumsquartier otwartym w 2001 roku.

     O ile od zewnątrz budynek pasuje do otoczenia jak pięść do nosa lub jak młot do firanki, o tyle w środku zrobił na mnie pozytywne wrażenie. Przede wszystkim moje serce już na wejściu podbiła* doskonale działająca klimatyzacja! Poza tym muzeum wydaje się jakby wyciosane z jednego kawałka kremowego marmuru. Forma prosta, kąty proste i proste linie. Szlachetność i surowość otoczenia pozwala skupić się na wystawach, które zaiste wymagają szczególnej uwagi. Leopold Museum chwali się ponad pięcioma tysiącami prac, głównie austriackich malarzy z dwudziestego wieku.

     Podczas naszej wizyty na pierwszy rzut poszedł Klimt. Bo to rok Klimta i Klimta wystawiają teraz wszędzie i wszystko. U Leopoldów akurat zorganizowano obszerną wystawę pod tytułem "Klimt osobiście". Przyglądaliśmy się bliżej biografii malarza, która może nie obfitowała w nagłe zwroty akcji, ale była dość interesująca. Po pierwsze rzucają się w oczy stosy kartek, listów i pocztówek wysłanych przez Gustawa do jego "towarzyszki życia" - Emilii Flöge. Częstotliwością wysyłania wiadomości mógłby zawstydzić niejednego namiętnego esemesarza. Pisał jej o wszystkim: że mu dobrze, że mu źle, że tęskni, że się nudzi, że się dobrze bawi, że był na wystawie, że poznał tego a tego, ale go nie lubi, że cośtam... Po prostu wszystko. Żeby było ciekawiej, Emilia była siostrą żony brata Gustawa. Związek Heleny Flöge i Ernsta Klimta nie trwał zbyt długo, ze względu na śmierć mężczyzny w rok po ślubie. Za to bliska zażyłość Gustawa i Emilii przetrwała dwadzieścia siedem lat (zakończona również śmiercią mężczyzny). 

Para nigdy się nie pobrała, nie mieli wpólnego potomstwa. Klimt mieszkał przez całe życie w jednym domu z matką i siostrami. Miał szóstkę dzieci, które uznawał, z trzema różnymi kobietami. Jak na artystę jego poczucie ojcostwa było nader rozwinięte. Przyznał się do wszystkich, posyłał swoim dzieciom fundusze na utrzymanie, czasem je odwiedzał i rysował, listownie dopytywał o zdrowie. Publicznie malarz pokazywał się jednak wyłącznie z paniami Flöge. Razem pracowali przy domu mody "Siostry Flöge", wyjeżdżali na wakacje w góry, promowali sztukę użytkową, feminizm i luźne stroje bez gorsetów. Ach! Jaka szkoda, że siostry zniszczyły wszystkie swoje listy do Gustawa! Jakaż byłaby to uczta dla łowców plotek i ploteczek! Korespondencja samego centrum towarzyskiego Wiednia z przełomu wieków. 

     Bo trzeba wiedzieć, że Klimt wywołał swego czasu poważny skandal i dyskusję na temat sztuki i praw artysty. Gustaw i Ernest Klimtowie do spółki z Franciszkiem Matschem założyli spółkę: Künstler-Compagnie. Pracowali w ramach swojej kompanii jako wysoko wykwalifikowani malarze pokojowi... To znaczy realizowali duże zamówienia takie jak malowidła ścienne i sufitowe: Kunsthistorisches Museum, teatr w Karlsbadzie, Burgtheater, Hermesvilla. W 1894 roku dostali zlecenie (już bez Ernesta) na obrazy zdobiące sufit Uniwersytetu Wiedeńskiego symbolizujące poszczególne wydziały. Klimt namalował "Philosophie", "Medizin" i "Jurisprudenz". Stylistycznie byy to obrazy typowe dla niego.  Esowate linie, postacie nagie lub spowite w fantasmagoryczne tkaniny, lekko iniryczny nastrój. Jeżeli jednak chodzi o ujęcie tematu, spotkał się z ostrą krytyką. Profesorowie uniwersyteccy nie potrafili przeżyć tego, że Klimt zburzył koturnowość ich dziedzin i przedstawił także ich ciemne, brzydkie i zupełnie nieidealne strony. Na "naukach prawa" na przykład w centrum znajduje się winowajca opanowany przez wyrzuty sumienia w postaci czegoś w rodzaju ośmiornicy. Otaczają go też Furie w postaci pięknych kobiet. Prawo i kara stoją natomiast gdzieś daleko w górze, jakby w zupełnie innym wymiarze. Takiego lekceważenia litery prawa przecież żaden prawnik nie odpuści!

    Oryginały z Uniwersytetu nie przetrwały niestety wojny. Znane są teraz ze wstępnych szkiców Klimta i czarnobiałych fotografii. Uśmiecham się pod nosem na myśl, że niegdyś uznano je za skandalizujące. Ludzie sprzed stu lat stwierdzili, że są moralnie szkodliwe, że niszczą porządek świata. Odmówili artystom prawa do własnych, niezgodnych z obowiązującą normą, interpretacji. Dziś obrazy Fakultetów nie są w stanie szokować. Przedstawienia nie są brzydkie, nawet coś przedstawiają, mają wyraźne, całkiem sensowne, przesłanie. Czegóż chcieć więcej?

     Zrażony Klimt nigdy więcej nie przyjął państwowego zamówienia. Mimo to nie mógł narzekać na biedę. Za jeden ze swoich pejzaży (bodajże za "Dużą topolę") dostał ośmiokrotność rocznej pensji typowej nauczycielki z tamtych czasów. A trzeba wiedzieć, że w tym samym czasie skończył trzy inne pejzaże, dalsze trzy rozpoczął. Mógłby sobie za to kupić pałacyk z wyposażeniem.  W jego czasach nikt nie przebił tych cen.



* Trzeba tu mieć na uwadze kontekst wydarzeń. W Wiedniu temperatura już od jakichś trzech tygodni standardowo osiąga co najmniej 30'C w cieniu...

Samstag, 7. Juli 2012

Absynt u wiedeńskiej skrzypaczki

     Tytuł prawie odpowiada rzeczywistości. Absynt był. Skrzypaczki nie było, za to miałam okazję zwiedzić jej pracownię.

     Właścicielką mieszkania jest Polka, która gra w Operze Wiedeńskiej. Tak, taaaak... Jest naprawdę dobra. Pracuje (to znaczy ćwiczy lub daje lekcje) w niewielkim mieszkanku zagubionym wśród kamienic trzeciej dzielnicy (Landstraße). Za wielkimi drewnianymi drzwiami z żelaznymi okuciami kryje się zapuszczony korytarz. Odrapane ściany, porozdzierane skrzynki na listy (zupełnie jakby ktoś rozpaczliwie chciał otworzyć skrzynkę bez klucza), tu i ówdzie sterty makulatury, jakiś stary materac. W kilku miejscach niezatuszowane ślady po wymianie instalacji. Mijane drzwi są wysokie, drewniane, pomalowane białą farbą olejną. Jednak za zakrętem, przy samym końcu korytarza, znajdują się niższe drzwi, nowe, prawie pancerne. Za tymi drzwiami pracuje skrzypaczka.

     Mieszkanko właściwie nie do końca jest mieszkaniem. Ma co prawda pełnoprawną łazienkę i łóżko, ale z kuchennych przyrządów tylko lodówka wstawiona do wąskiego korytarzyka. Jakaś szczątkowa zastawa. Za korytarzykiem, za podwójną parą drzwi wita nieduży pokoik. Od razu naprzeciw wejścia ściana zastawiona płytami. Wyłącznie muzyka klasyczna i wyłącznie utwory na skrzypce. Nie żebym narzekała na ubogość, skrzypce dają przecież szerokie pole do popisu... Płyty flankują dwa wysokie okna, które wychodzą na ogród. Przy prawej ścianie stoją półki z nutami i książkami. W kącie sprzęt odtwarzający. Przy lewej stoi fotel, komoda i łóżko, a wyżej wiszą obrazki. Mnóstwo obrazków. Pośrodku pokoju królują dwa stojaki na nuty.

     Wystrój taki, jakiego można się spodziewać po pracowni muzyka. Co mnie w nim urzekło? Mnóstwo, mnóstwo drobiazgów, w których można dostrzec serce właścicielki. Każda półka na nuty jest oznakowana kolorowymi literkami, książki niosą treść przeważnie z teorii muzyki, sporo z psychologii popularnej, trafiają się biografie malarzy, znalazłam nawet "Ballady i romanse". Obrazki na ścianach, z pewnością przywiezione z podróży, przedstawiają port na Malcie. Potężna kolekcja kartek okolicznościowych z misiami zdobi kąt pokoju nad łóżkiem. W wielu miejscach (ale z umiarem!) poukładano bibelotki: misie, wisiorki, szklane aniołki, naklejki z hortensjami, dzwoneczki, puzderka, serduszka, serwetki... Tu i ówdzie drobiazgi z zagranicznych koncertów, plakaty z najukochańszych przedstawień. Brzoskwiniowe i drewniane barwy. Tylko stojaki na płyty czarne, ale już okładki płyt zazwyczaj czerwone, dzięki czarnemu tłu dobrze wyeksponowane. Nawet zimną, białą łazienkę ocieplono naklejkami. Z jednej strony maki, z drugiej kreskówkowy Goofy.

     Całość tworzy atmosferę ciepła i bezpieczeństwa.  Dobre połączenie poukładanego profesjonalizmu z zakręconą indywidualnością.  Nie znam szanownej pani skrzypaczki, ale jej pracownia mówi, że jest osobą wrażliwą i serdeczną. Taką właśnie, jak sobie wyobrażam wiedeńską skrzypaczkę.

     A absynt? Pity z Partitą Bacha smakował wyjątkowo wybornie.


Freitag, 6. Juli 2012

Comeniusgasse 9/8/1/2

     Od tygodnia mieszkam w nowym miejscu. Zostałam do tego odgórnie zmuszona przez miejscowego monopolistę na rynku akademików: Österreichische Austauschdienst (OeAD). Takie rozwiązanie ma swoje wady i zalety. Jako osoba żądna wrażeń doceniam przede wszystkim możliwość zmiany otoczenia. Zanim jednak udało mi się urządzić na Comeniusgasse, musiałam się nieźle namęczyć.

     Z końcem czerwca większość studentów zaczyna wakacje. Tylko nieliczni kończą sesję w pierwszym tygodniu lipca (po co siedzieć nad sesją w lipcu, skoro będzie następna w październiku?), a reszta opuszcza Wiedeń. W związku z tym dwudziestego dziewiątego czerwca w piątek nastąpił eksodus studentów z akademików. Kto był mógł, zbierał swoje manatki już w środę lub czwartek, żeby uniknąć zamieszania. Kto nie mógł (bo na przykład miał takie bzdety jak zajęcia lub egzaminy na głowie), musiał się wyprowadzić z pokoju do dziesiątej rano. I wymeldować u portiera. A portier na Michaelerstraße ma niestety "drobne" trudności z komunikacją...

     Wszystko byłoby do przeżycia, gdybym mogła od razu wrzucić swoje rzeczy na Comeniusgasse. Dzięki posiłkom z Polski udało się zabrać wszystko za jednym zamachem, ale... Klucze do pokoju mogłam odebrać tylko z centrali OeAD, która mieści się w przy Hauptuni, i tylko w godzinach od czternastej do piętnastej. Pfff... Żar leje się z nieba (na oko 28'C w cieniu w okolicach jedenastej rano), zajęcia czekają, a tu trzeba jeszcze odebrać klucze. Na szczęście uprzejma pani sprzątaczka pozwoliła zostawić mój skromny dobytek w bezpiecznym miejscu pod kluczem. Gdy przybyłam do centrali, zobaczyłam, że nie każdy miał to szczęście. Będąc punktualnie o drugiej po południu, zastałam przed sobą kolejkę, której końca nie widać (bo zakręca i idzie w górę po schodach). Dosłownie pięć sekund później przyszło jeszcze parę osób, po pół godzinie stałam mniej więcej w połowie ogonka. Co ciekawe, ogonek ustawił się nie do biura a do... numerków kolejkowych. To znaczy, że przede mną mogło być jeszcze więcej osób, które na chwilę gdzieś wyszły. Klimatyzacji nie ma, bo nikt w Wiedniu nie podejrzewał, że latem temperatura przekraczy trzydzieści stopni i będzie ciągnąć się tygodniami (to akurat piszę bez ironii).

     Oszczędzę relacji z przykrego, półtoragodzinnego, śmiercionośnie nudnego czekania na klucz. Podpisawszy nową umowę wyleciałam z budynku jak na skrzydłach, żeby czym prędzej popędzić na ostatnie w tym roku zajęcia. Profesor litościwie wypuścił nas wcześniej i udzielił nam błogosławieństwa na okazję imprezy kończącej semestr kierunku Alte Geschichte. Impreza była całkiem sympatyczna. Odbywała się w ogródku piwnym na terenie głównego campusu UW. Atmosferę podgrzewało nie tylko słońce, ale i ruszty, na których spoczywało tłuste mięsiwo. Dopóki ktoś nie otworzył parasola, rzecz jasna. Wtedy już tylko ruszty pracowały. Po zamówieniu wurstów, wątróbek i smażonych ziemniaczków z musztardą Austriacy w magiczny sposób zaczęli dostrzegać moją obecność. Po ostatnich referatach zrozumieli, że milczę nie dlatego, że jestem bucem i ich nie lubię, ale po prostu dlatego, że nie bardzo umiem coś powiedzieć. Jeden z nich, dowiedziawszy się, że był pierwszym tubylcem, który odezwał się do mnie niepytany (było to w okolicach końca maja), nie chciał uwierzyć. Stwierdził, że to smutne. Cóż, lepiej późno niż wcale!

     Ale wracając do Comeniusgasse numer 8... Miejsce całkiem przyzwoite. Dojazd do Hauptuni może nieco gorszy niż z Michaelerstraße (zamiast siedmiu minut aż czternaście), a do metra mam cztery przystanki tramwajem, ale nie mogę narzekać. Doskonała wiedeńska komunikacja zanadto zdążyła mnie już rozpieścić. Ulica mieści się w siedemnastej dzielnicy - Hernals. Dzielnica ciągnie się mniej więcej ze wschodu na zachów i składa się głównie z kamienic. Takich dość nudnych klasycystycznych i bardziej fantazyjnych secesyjnych. Akademik mieści się akurat w kamienicy z 1989 roku. Studentów upakowano w pokojach, które składają się na mieszkania ze wspólną łazienką i kuchnią. Moje współlokatorki - Chinka i Ukrainka, są przemiłe. Zazwyczaj nie ma ich w mieszkaniu. Teoretycznie dostałam miejsce w pokoju dwuosobowym, ale jeszcze nikt się na to drugie miejsce nie zgłosił. Żyć nie umierać! Z okna mam widok na podwórko kamieniczne. Jakieś krzesełka, basenik, roślnki troskliwie pielęgnowane przez panie sprzątaczki. W okolicy akademika zaskakująco tani Lidl, poczta na wyciągnięcie ręki i piekarnia z najlepszymi struclami na świecie.

Jest spoko. Zobaczymy, co dalej.

Sonntag, 1. Juli 2012

Schatzkammer

     Schatzkammer - Skarbiec. Ukryty w głębi pałacu cesarskiego przechowuje drogocenne pamiątki domu Habsburgów. Drogocenne zarówno z powodu materiałów, maestrii wykonania, jak i historii, która się z nimi łączy. Takiego skarbca z pewnością nie powstydziłby się największy nawet bogacz z baśni tysiąca i jednej nocy.

     Skarby podzielono na dwie części: świecką i kościelną, co odzwierciedla rozległe ambicje Habsburgów. W pierwszej kolejności trafiamy na insygnia cesarskie wyjątkowej urody: koronę, berło i jabłko. Koronę zrobił z czystego złota Jan Vermeyer w 1602 roku specjalnie dla Rudolfa II. Najpierw służyła jako korona Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, potem jako korona Cesarstwa Austrii. Zachwyca. Po prostu zachwyca. Diadem królewski z ośmioma liliami, ośmioma diamentami, z rzędami pereł, czerwonymi senelami i potężnym rubinem z przodu. Mitra, symbolizująca władzę duchową, z czterema reliefami w złocie, które przedstawiają osiągnięcia Rudolfa. Reliefy obramowują pasy białej emalii z kwiatami i ptakami o delikatnym rysunku. To zestawienie białego tła i kolorowych, eleganckich, giętkich kształtów można później znaleźć w wielu miejscach w Wiedniu jak choćby na suficie Kunsthistorisches Museum. W końcu kabłąk cesarski zwieńczony krzyżem i szmaragdem o nieziemskiej błękitnej barwie. Bogactwo i harmonia, przepych i lekkość, kunsztowność wykonania, drogocenność materiałów, przemyślana symbolika najdrobniejszego nawet elementu.

     Podobnie pozostałe przedmioty wykonane później do kompletu przez Andreasa Osenbrucka gdzieś między 1612 a 1615. Nie mogłam się napatrzeć na wdzięczne, koronkowe zwieńczenie berła o rączce z rogu jednorożca (czyt. narwala). Majstersztyk, cudeńko!

     Gdy tylko oderwie się wzrok od gabloty z najcenniejszą koroną na świecie, trafia się na cesarza Franciszka I. Jego piorunujące spojrzenie z miejsca wbija w podłogę. Friedrich von Amerling namalował Franciszka w stroju cesarskim z insygniami. Pysznią się purpura, brokat i jedwabie rękami najlepszych rzemieślników pieszczone. Marmury w tle błyszczą jak lustro. A cesarz ma twarz spokojną, poważną, skupioną. Patrzy na widza z lekko ściągniętymi brwiami. Twarz zdobią mu zmarszczki szlachetne i surowość. Ta niesamowita twarz pasuje bardziej do mnicha lub proroka. Nieubłaganie ściąga uwagę, pomimo tylu wspaniałości wokół. Nigdy nie zapomnę tych stalowoszarych oczu.

     Dalej przechodzimy wśród paradnych szat Orderu Złotego Runa, Orderu Żelaznej Korony, spotykamy złoty ornat elektora czeskiego, purpurowy, węgierski strój koronacyjny i niebieski Lombardo-Wenecji. W półmroku wystawiono sztandary, proporce i laski heroldów jeszcze z czasów króla niemieckiego Rudolfa (XIII w.). Cesarskie dzieci chrzczą w najdelikatniejszym, białym jedwabiu wyszywanym perłami i złotą nicią. Cesarz spożywa jajko na twardo ze złotej podstawki w kształcie drzewa oliwnego, pod którym odpoczywają pasterz i jego dwa psy. Cesarzowa trzyma perfumy w naczyniu wyrzeźbionym ze szmaragdu o dwóch tysiącach karatów. Białe opale o magicznym blasku wprawiono w jej biżuterię. Paradny miecz cesarski ma rękojeść i pochwę wykonane z rogu jednorożca. Zwieńcza go urokliwy ametyst. Wśród skarbów cesarskich można też znaleźć sporą misę wyrzeźbioną z jednego mleczno-kawowego agatu, którą wykonano gdzieś w mrokach antyku po to, żeby po złupieniu Konstantynopola niewiadomymi drogami trafić do Habsburgów. Powiadają, że ta właśnie misa jest Świętym Graalem. Trumny cesarskie ukryte w kryptach Kościoła Kapucynów, zamknięto na złote klucze, które trzyma się w rzeźbionej szafie z drewna orzechowego.

     Skarbiec sakralny nie mniej imponuje. "Arcykatolicka Austria" może się pochwalić niemożebną liczbą świętych relikwii. Kości, paznokcie, włosy, kawałki Krzyża Świętego, płótna i wiele innych z pieczołowitością zamknięto w kunsztownych pudełeczkach, które czasem tworzą całe komplety. Nie sposób wymienić nawet części skarbów Geistliche Schatzkammer, bo każdy przedmiot z osobna zasługuje na szczególną uwagę. Te wszystkie ornaty, pastorały, krzyże, laski, lichtarze, ołtarze, relikwiarze, naczynia liturgiczne.. Wspomnę więc tylko o jednym przedmiocie, który poruszył moje serce. Był to niewielki (jakieś czterdzieści centymetrów) relikwiarz Marii. Podstawę stanowi rzeźbiony kryształ górski ze srebrnymi zdobieniami. Wieńczy je biała muszla i puzderko z masy perłowej. Na puzderku wyryto Marię z dzieciątkiem. Przedmiot niewielki, ale bezpretensjonalny. Jednocześnie drogocenny i skromny. Idealny dla uczczenia Najświętszej Panienki.