Samstag, 19. Mai 2012

Schallaburg

     Pierwsza wycieczka poza miasto. Cudowne, energetyzujące uczucie. Świeża fala doznań i emocji po oswojonym już Wiedniu. Tym milsza, że wywołana mieszanką elementów znajomych mi skądinąd. I te lasy!

     Do Schallaburgu wybrałam się ze znajomymi Węgrami, którzy mają własny samochód. Większą część drogi jechaliśmy autostradą, co czasem utrudniało podziwianie uroków, ale dzięki temu sto kilometrów pokonaliśmy w niecałą godzinę. Bo Schallaburg leży w Dolnej Austrii, dokładnie na zachód od Wiednia. Krajobraz raczej pagórkowaty niż górzysty, ale od południa można było już dojrzeć wyższe wzniesienia. Po dolinach urocze pola, wsie rozrzucone tu i ówdzie. Tu jakiś kościółek z tej czy innej epoki, tam pole zupełnie nowoczesnych wiatraków. Czyste ulice, zadbane ogródki. Bardziej strome stoki porastały lasy mieszane. Ponoć bardzo stare, naturalne, niesadzone. Po prostu kraina mlekiem i miodem płynąca.

     Z daleka wygląda jak transylwańskie fortece albo dolnośląskie zamki. Osadzony na zboczu wzgórza góruje nad doliną. Nad całością czuwa wysoka wieża (o funkcjach prestiżowych, a nie obronnych, jak informuje informator). Zewnętrzny mur okala ogród i zamek. Jego najstarsza część pochodzi ponoć z XI wieku, co czyni ją najstarszą w regionie. Wygląda to jak gigantyczne kartonowe pudełko. Oczywiście poza tym, że jest zrobione z wielkich kamulców, ma ściany grubości półtora metra u podstawy, ciągnie się na kilkanaście metrów do góry i ma otwory okienne, ale nie ma dachu. Gwoździem programu nie jest jednak kamienne kartonowe pudełko, ani plac zabaw dla dzieci w kształcie smoka, ani nawet bajeczny ogród francuski z jabłoniowym sadem, lecz renesansowy dziedziniec arkadowy. Pierwsze wrażenie: jak na Wawelu! Nieregularny dziedziniec okalają arkadowe podcienie. Na pięterko prowadzą z dwóch stron schody. Kolumny i łuki są ozdobione niesamowitymi stiukami malowanymi na czerwono. Autorem tychże jest pan Jakob Bernecker von Hallein. Trzeba przyznać, że się postarał. Szereg ważnych dla zamku osób doczekało się tam swojego przedstawienia w całości lub w części (głównej). Misterne motywy roślinne nienachalnie wypełniają wolne przestrzenie. Całość, od ogólnej wizji po najmniejszą rozetkę na bazie kolumny, cechuje wdzięk i lekkość. Zaiste renesansowy klejnocik.

     Wewnątrz zamku mieści się wystawa "Das Goldene Byzanz & Orient". Jak zazwyczaj w Austrii, dokładnie ją przemyślano. Eksponatów nie ma zbyt wielu, ale przedstawiają konkretną wartość czy to materialną, czy historyczną lub artystyczną. Wszystko układa się w ciąg dydaktyczny, który przedstawia charakter, historię i wpływ Cesarstwa Bizantyńskiego. Widzimy więc jak z greckiej kolonii Byzantion powstaje druga stolica imperium - Konstantynopol. Dowiadujemy się jak funkcjonował na co dzień, w jakich językach mówiono w mieście i w pozostałych częściach imperium. Jakie były zależności między kulturą grecką, łacińską i innymi, które znalazły się w granicach Cesarstwa. Jak dla mnie, najbardziej wartościowe fragmenty wystawy to te, które opisują kontakty Bizancjum z ludami lub państwami, które je atakowały. Jasno pokazują one fakt, że obie strony nie tylko ze sobą walczyły, ale także czerpały od siebie. W ten sposób stajemy oko w oko z Bułgarami, Awarami, Turkami, Arabami...

     Zdecydowanie udana wystawa. Naszła mnie jednak taka refleksja, że biedni ci Austriacy. Trzeba im tłumaczyć, że ikony pochodzą ze Wschodu... To oczywiście uproszczona wersja refleksji, ale moi towarzysze podróży mieli podobne odczucia. Podróżując na południe i wschód od Austrii, ale nawet i po Polsce, wyraźnie czuć ten bizantyński powiew. Cerkiewki, cyrylica, ikony - nie jest to dla nas zupełnie obce, prawda? Na wystawie "Das Goldene Byzanz & Orient" pieścili się z maleńkim drewnianym ikonostasem, podczas gdy w naszym kraju można takie zobaczyć wciąż w użyciu.

     Droga powrotna także minęła przyjemnie. Usłyszałam parę interesujących historyjek o życiu w Austrii, o których być może opowiem innym razem. Wstąpiliśmy też na chwilę do Kloster Melk ("Kloster" znaczy "klasztor"). Weszliśmy tylko na główny dziedziniec i zajrzeliśmy do przedsionka jednego kościoła, bo było późno i zamykali już cały kompleks. Klasztor w Melk nazywa się perłą baroku i nie bez przyczyny. W życiu (a widziałam parę wersji baroku z rzymskim na czele) nie widziałam kościoła, który byłby tak wypełniony złotem. Coś niesamowitego! Następnym razem jadę prosto do Melk...

Keine Kommentare:

Kommentar veröffentlichen