Montag, 30. April 2012

Kunsthalle

Być w Wiedniu i nie pójść do Museumsquartier? Musiałam to zrobić.

     Jakkolwiek Kunsthistorisches Museum promienieje cudownością, tamtejsza kolekcja kończy się już na siedemnastym wieku. Czasem trzeba zaczerpnąć ze świeższych prądów sztuce, a Museumsquartier (MQ) jest właśnie takim miejscem, gdzie można poznać sztukę najnowszą. Kompleks znajduje się dokładnie naprzeciwko Muzeów Historii Sztuki i Historii Naturalnej. Składają się nań MUMOK (Museum Moderner Kunst), Leopold Museum, galeria sztuki nowoczesnej Kunsthalle Wien, Tanzquartier, czyli centrum sztuki tanecznej, Architekturzentrum Wien i parę mniejszych wynalazków typu sklepy, kawiarnie, atelier i tym podobne.

     Budynki, w których mieszczą się nadobne instytucje kultury, pochodzą z różnych czasów. Podstawę całego kompleksu stanowią... stajnie. Żeby nie było, że byle jakie stajnie. Były to stajnie cesarza Karola VI Habsburga, a architekt zatrudniony przy ich budowie odpowiadał również za Schönbrunn. Austriacy wyremontowali je i zaadoptowali na potrzeby muzeów całkiem niedawno, bo dziesięć lat temu. Do stajni cesarskich dodano jeszcze dwa budynki modernistyczne, to znaczy ni mniej, ni więcej dwa klocki: jeden szary drugi siwy, i oto mamy Museumsquartier!




     Teraz może o zawartości. Dziś wybrałam się tylko do Kunsthalle (wstęp dla studentów niecałe pięć euro) i zebrałam sporo wrażeń, z którymi jednak nie do końca potrafię sobie poradzić. Sam budynek przerobiono w środku bardzo ciekawie. Połączenie barokowych zdobień z nowoczesną, gładką linią wyposażenia. Białe ściany i lustra niczym z sali balowej, a z drugiej strony szara podłoga i czerwone lady. W tej chwili wystawiają tam niejakiego Ursa Fischera ze Szwajcarii. Rzeźbiarza.

I: Zamarznięty pionier. Lampa uliczna z aluminium w kolorze majtkowego różu. Jakby ugina się, deformuje. Wbrew tytułowi pierwsze moje skojarzenie wędruje do świec rozgrzanych przez słońce. Wizja bliska "Sklepom cynamonowym". Brakuje tylko rozpalonej ulicy w jakimś zapadłym, sennym miasteczku i można malować pejzaż. Ale dlaczego tytuł głosi coś wręcz przeciwnego?

II: Drabina. Stoi w kącie. Pada na nią światło z teatralnego reflektora. Obrysowano jej kontur na ścianie. Na samym szczycie stoi butelka z wodą, która nie doczekała się jednak zaznaczenia. Dlaczego? Czy to jakaś zjawa? Gdy przechodzę, mój cień przesuwa się przez cień drabiny. I co? Nic. Nie rozumiem.

III: Zgiń głodny. Takie coś z takim czymś. Wygląda jak odpad budowlany. Nie rozumiem.

IV: Ludzka warstwa. Jabłka różnych gatunków i banany pokryte warstwą silikonu. Mam nieprzystojną ochotę dotknąć tego silikonu. Wygląda jak półprzezroczysta, miękka pasta, która z pewnością ugnie się pod palcem. Czy te owoce są żywe? Ale po co? Że niby natura kontra kultura? Martwa natura z plastikiem? Tworzą się takie twory myślowe w głowie, ale gdzieś obok, bez przekonania.

V: Wrześniowa piosenka. Nogi oparte o postument. Właściwie to stopy, ułożone tak, jakby zostały oderwane od posągu plażowicza, który opiera nogi na stole. Nie rozumiem.

VI: Drzwi. Duże, drewniane drzwi na zasuwę. Wprawione w drewnianą framugę. Nic.

VII: Dr. Katzenberg (Ruina cywilizacji). Spora instalacja z luster. Przypomina niechlujną architekturę favelas. Albo stare gospodarstwa w centralnej Polsce. Powierzchnie luster układają się w niby-budynki, niby-drogi. Widać spojenia wyraźnie spojenia. Czasem lustra są odwrócone tyłem tak,  że widać ich plecy z dykty. Między lustrami przechadzają się lustrzane koty. W różnych pozach, poukrywane w zakamarkach, odbijają światło na wszystkie strony. Czasem na szczycie dachu któryś wypręża grzebiet, czasem między jednym a drugim moim własnym odbiciem odkrywam kota-nieskończoność między dwoma lustrami. Aż szkoda, ze nie można wejść do środka tego niby-miasteczka i pobawić się z odbiciami. Co artysta chciał przez to powiedzieć? Może miał Katzenjammer? Może słoneczko go raziło, a kot tupał za głośno? Nie mam pojęcia.

VIII: Nickname. Rogalik zawieszony w powietrzu z motylem, który na nim przysiadł. Rogali i motyl autentyczne, zakonserwowane. Wygląda to na aluzję do imienia, którego nie znam. 

IX: Różowa Dama. Widzę kobietę oblaną wściekle różową farbą. Siedzi na czymś. Dopiero po bliższych oględzinach okazuje się, że to stół odwrócony do góry nogami, który opiera się na powyginanym krześle. Kobieta jakby uśmiecha się, jakby wygina się w kokieteryjnej pozie. Jakby, bo pod warstwą farby czy jakiegoś tworzywa niewiele widać. Gdy spojrzeć od frontu, wygląda jakby zapraszała do łóżka. Reifikacja kobiecości? Umasowienie i bezczeszczenie piękna? Degradacja norm moralnych? A kto go tam wie tego rzeźbiarza...

X: Wychudzony wschód słońca. Biała ławka parkowa i na niej szkielet w dziwnej pozie. Pochylony, jednocześnie kolanami, głową i rękami dotyka ławki, a jednocześnie wypina pozostałości tyłka. Całość pokryta jakby kurzem albo gruzem. Wizja świata po wojnie atomowej? Współczesny danse macabre?

XI: Gałęzie. Patrzę i czuję się przeniesiona w inny wymiar. Dwie duże gałęzie pomalowane na srebrno obracają się w powietrzu jak wskazówki zegara, ale w pewnej odległości od siebie. Wiszą na masywnych srebrnych łańcuchach. Na jednym końcu każdej gałęzi przytwierdzono przeciwwagi, a na drugim - tym cieńszym - postawiono po jednej świecy. Świece cały czas płoną i w czasie, gdy gałęzie krążą, wosk kapie i zdążył wyrysować na podłodze dwa przecinające się okręgi. Bardzo silne uderzenie myśli: tempus fugit. Gałęzie cały czas obracają się, świece cały czas się spalają, wosk cały czas spływa w dół. Nieuchronnie cała machina rysuje dwa idealne okręgi. Atmosfera jak z niektórych wierszy Donne'a. Albo może jak z sabatu czarownic. Wciągnął mnie ruch świec. To przybliżały się, to oddalały, płonęły niespokojnie. Jak w życiu.

XII: Bez tytułu. Naturalnej wielkości figura autora z wosku. Siedzi przy stole z bulką. Płonie jak najzwyklejsza świeca. Spala się. Gdy oglądałam pracę, człowiek wypalił się już do połowy, dostawiono kilka butelek-świeczek na stół. Strumienie wosku utworzyły dookoła siedzącej postaci fascynujące wzory. Wosk spływał po nogach ubranych w dżinsy, po nogach krzesła, głowa zdążyła odpaść i leżała oparta czołem o stół. Złożone dłonie też były wypalone do połowy. Jeszcze widać resztki splecionych palców, ale w środku płomień wypracował fantastyczne kształty. Jak katedry. Artysta, który się spala. Artysta, który ciągle się zmienia, żeby utworzyć wielobarwne katedry z wosku. Katedry, które i tak zaraz się rozpuszczą.

     Nie rozumiem sztuki nowoczesnej. Zostawia pewien osad wrażeń. Zadrapie i pójdzie sobie. Czy dociera do środka? Nie wiem. Nie rozumiem. Może właśnie w tym problem, że nie rozumiem? Ale też nie. Przecież potrafię opisać to, co widzę. Przeanalizować poszczególne elementy konstrukcji i zinterpretować jej przesłanie. Ale... Nie czuję go. Ale też nie do końca. Jednak te prace wzbudzają we mnie jakieś uczucia. Niepokój? Zmieszanie? Może dotykają spraw, których nie chcemy lub nie potrafimy werbalizować? Może jeszcze się do niej nie przyzwyczailiśmy? Rozmyślania nad wystawą Fischera nie sprawiły mi przyjemności jak kontemplacja Gentileschiego czy Velazqueza. Dlaczego tak? I czy to moja wina?

Keine Kommentare:

Kommentar veröffentlichen