Powrót do Wiednia po Świętach postanowiłam uczcić wyprawą. Świeże, soczyste liście rozwinęły się w pełni pod moją nieobecność i aż proszą oczy o uwagę. Niestety nieustająca mżawka i przenikliwy wiatr nie sprzyjają podróżom pod gołym niebem, więc wybrałam się do Hofburga i na chybił trafił weszłam w boczne drzwi. Los zaprowadził mnie tym sposobem do Museum für Völkerkunde, czyli po polsku do Muzeum Etnograficznego. Zwykły bilet kosztuje tam osiem euro, ale można tam wejść również na KHM Jahreskarte, z czego skwapliwie skorzystałam.
Museum für Völkerkunde znajduje się w Neue Hofburg. Po przepchnięciu trzech par drzwi trafiamy do "Sali kolumnowej" - atrium jakby w całości rzeźbionego w marmurze. Podłogę zdobi różowa mozaika, stopnie schodów są nieskazitelnie białe, siwe pasma zasnuwają płyty ścienne, kolumny natomiast obrosły ciemne sine żyły. Tuż pod szklanym dachem, przez który wpada dzienne światło, umieszczono malowidła z nieskromnymi kobietami. W pierwszej chwili stanęłam jak wryta oszołomiona eleganckim pięknem sali. Nieśmiało, powoli, chowając się za kolumnami, obeszłam ją dookoła, żeby przyzwyczaić się do przestrzeni. I nagle, zza balustrady drugiego piętra, spojrzały na mnie trzy konie. Martwe. Ale spojrzały. Słowo daję. Nie mam pojęcia, z jakiego powodu albo w jakim celu tam stały, ale stały i przypatrywały się wchodzącym gościom. Nie było mi niestety dane odgadnąć ich tajemnicy, ponieważ drugie piętro było tymczasowo zamknięte dla zwiedzających.
Po przetrawieniu pierwszego i drugiego wrażenia, ruszyłam do zwiedzania muzeum. Prawdę mówiąc, niewiele udostępnili eksponatów. W tej chwili można zobaczyć wystawy: "Naga - Schmuck und Asche" (aż się prosi, żeby przetłumaczyć "Naga - diament i popiół", ale bliższe prawdy byłoby "ozdoby i popioły"), "Wald/Baum/Mensch" (Las/Drzewo/Człowiek) oraz "Götterbilder" ("Przedstawienia bogów"). To tylko ułamek zbiorów, jakie posiada muzeum. Nie można na przykład zobaczyć słynnej szaty z piór Moctezumy, z której słynie wiedeńskie Museum für Völkerkunde, ani kijków rongorongo z Wyspy Wielkanocnej przywiezionych przez Jamesa Cooka. Z drugiej strony widać, że wystawy solidnie zaplanowali i zrealizowali. Każda daje pewną orientację w wybranym temacie bez uczucia przesytu typowego dla tego rodzaju muzeów.
Najnudniejsza była zdecydowanie "Wald/Baum/Mensch". Eksponaty zaprezentowano w porządku tematycznym. Najpierw las jako miejsce straszne, dzikie, obce, niebezpieczne, pierwotne, siedziba groźnych barbarzyńców/bestii/demonów/bogów, miejsce odosobnienia lub inicjacji. Tu głównie sztuka plemion "pierwotnych", opowieści o trollach, czarownicach, smokach i jeszcze bardziej egzotycznych stworach. Następnie las oswojony, z którego można czerpać surowce (drewno, owoce, leki), matecznik udomowionych roślin i zwierząt, zapomniany kawałek raju, obiekt kultu. Czyli dostajemy przykłady zastosowań różnych rodzajów drewna, kauczuku, olejów, morwy, poza tym litanię "świętych drzew", europejskie przedstawienia polowań i plany parków w stylu angielskim. Na koniec las zagrożony, czyli "ratujmy lasy równikowe!". Sala poświęcona ekologii. Niby fajne, ale nie przekonuje.
Interesująco przedstawiono religie Azji południowo-wschodniej na wystawie "Götterbilder". W niewielkiej sali i na ograniczonej liczbie eksponatów pokazano pokrótce najważniejsze cechy religii dalekowschodnich. Każdą gablotę poświęcono innemu państwu, uwzględniając jego własną specyfikę. Najwięcej miejsca zajęły oczywiście buddyzm i hinduizm w wielu odmianach, nie zabrakło taoizmu, konfucjanizmu i kultu przodków. Pokazano też mniej znane fenomeny religijne jak kult Ho Shi Minha w Wietnamie. Wyjątkowo zapadły mi w pamięć teatr kukiełkowy w wodzie z Korei i wielkie plastikowe oczopląsawiczne przedstawienia bogiń Kali i Dagi z Kalkuty. O ile tatrzyk wodny wyglądał uroczo, o tyle hinduski sposób przedstawiania bogów kojarzy mi się z odpustowym kiczem, ale wyjętym z koszmaru i podniesionym do potęgi n-tej.
Bardzo wartościowa poznawczo i pobudzająca wyobraźnię okazała się wyprawa po Nagalandzie. Pagórkowaty Nagaland na pograniczu Indii i Birmy zamieszkują Nagowie. Wystawa skupiała się na pokazaniu historii i charakteru ich tożsamości narodowej. Jak się dowiedziałam, Nagowie to zbiór plemion, jeszcze niedawno (czyt. sto lat temu) bardzo zróżnicowanych i wrogo do siebie nastawionych. Łączyły ich uprawa ryżu, jedwabników, upodobanie do pięknych rzeczy i... łowienia głów. Ludzkich głów - żeby było jasne.
Nagowie mają charakterystyczne poczucie estetyki. Nosili (bo teraz ubierają się raczej z europejska) mnóstwo biżuterii z paciorków, kamieni, kości i muszli. Tkali przepiękne tkaniny na przepaski, suknie i płaszcze o wyrazistych, geometrycznych wzorach w mocnych kolorach: czerwonym, czarnym, żółtym. Trudnili się też rzeźbieniem w drewnie. Robili w ten sposób głównie przedmioty codziennego użytku, ale nie brak przedstawień ludzi. Sami mają skórę jak przyjemne, polerowane, brązowe drewno. Ich mężczyźni są umięśnieni, obwiązywali się szarfą, żeby uzyskać jak najwęższą talię. Ich kobiety mają miłe okrągłe twarze i długie czarne włosy. Dziś nie sposób dojść, kim byli Nagowie sprzed stu-stu pięćdziesięciu lat. W momencie, gdy do Nagalandu dotarły babtystyczne misje ze Stanów Zjednoczonych, błyskawicznie przyjęli chrześcijaństwo i porzucili większość swoich obyczajów. Wcześniejsze doniesienia o Nagach są niepewne i naznaczone uprzedzeniami brytyjskich lub francuskich podróżników.
Dzisiejsze "odrodzenie" kultury Naga trudno ocenić pod względem "wierności" tradycjom przodków. Nastąpił powrót do starych rzemiosł, ale nie mają już one takiej religijnej podkładki jak przed przybyciem misjonarzy. Miejsce "wielkiego bębna" (który miał swoje imię, płeć, a nawet osobowość i służył komunikacji na odległość) w centrum wioski zajął kościół (zazwyczaj baptystyczny, czasem katolicki). Odprawia się niektóre stare obrzędy przy wtórze hipnotycznych pieśni, ale raczej jako wyraz tożsamości kulturowej niż akt "wiary". Frapujący wydaje mi się problem przejścia od ich dawnej religii, określanej jako "animistyczna", do chrześcijaństwa. Podobnoż ich tradycyjna religia opierała się na poczuciu, że wszystko jest pełne boskiej mocy i stanowi doskonałą całość. Nie mieli w zwyczaju przedstawiać bogów i nie wytworzyli panteonów. Przejście na chrześcijaństwo odbyło się naprawdę błyskawicznie i właściwie bezboleśnie. Obecnie Nagowie uważają, że od zawsze byli chrześcijanami. Co, jak sugerują autorzy wystawy, jest po części prawdą, ponieważ przed chrześcijaństwem nie było właściwie Nagów. Byli Angami, Konyak, Phom, Mao, Rengma... czyli pojedyncze plemiona. Dziś spotykają się podczas wspólnych świąt religijnych oraz imprez państwowych, a motywy zdobnicze poszczególnych wspólnot stapiają się ze sobą w jedność.
Jeszcze o tych głowach. To jest dla mnie coś naprawdę niesamowitego i aż się prosi o głębsze zbadanie. Nagowie najwyżej na świecie cenili sobie ozdoby. Nosili je podczas różnych uroczystości. Noszenie pewnych elementów stroju przynosiło prestiż i powodzenie u kobiet (dziwne, prawda?). Ale na takie ozdoby trzeba było sobie zasłużyć. Uprawnienia można było zdobyć dzięki wytężonej pracy i umiejętnościom czysto zagrodowym, ale najwięcej zaszczytu przynosił udział w wyprawie po głowy. Takie wyprawy urządzano raczej rzadko, tylko w przypadku większego kryzysu na skalę co najmniej wioski, ponieważ wiązało się z nimi ryzyko nie tylko utraty życia, lecz także zachwiania równowagi sił w świecie i zagniewania duchów. Mężczyźni zbierali się razem w jednym miejscu. Wkładali swoje niezwykle kolorowe stroje, nakrycia głowy ozdobione piórami i rogami, brali do ręki groźne dzidy i siekierki. Na plecach nieśli wiklinowe kosze, do których trafiały ścięte głowy. Oglądając bojowe stroje Nagów, z początku zachwyciłam się nimi. Zmyliły mnie radosne, czerwone i żółte przepaski. Dałam się zwieść imponującym hełmom. Dopiero, gdy na koszach zauważyłam przymocowane czaszki małp, szczurów lub ptaków i dojrzałam niepozorne, ale z pewnością zabójcze ostrza, zreflektowałam się, że nie idziemy na radosny festyn, lecz na wojnę. Groźnego obrazu dopełniają już zdobyte czaszki, które przyozdabiano drewnianymi rogami, skrzydłami i drewnianymi strużynami, wieszano w sznurach razem z motkami z pędów bambusa.
Keine Kommentare:
Kommentar veröffentlichen