Donnerstag, 10. Mai 2012

Belvedere II

     Ostatnio pisałam o historii wiedeńskiego Belwederu. Teraz opiszę jego zbiory. Najpierw na celownik wybrałam Oberes Belvedere, jako że był bliżej kas biletowych. Zdjęć nie będzie, ponieważ obowiązuje zakaz fotografowania, ale chętni znajdą wizualizacje sal oraz reprodukcje obrazów na oficjalnej stronie muzeum. 

     W sali wejściowej (Sala Terrena) powitało mnie czterech atlasów. Początkowo miało ich nie być, ale podczas budowy okazało się, że konstrukcja budynku nie wytrzyma naporu górnych kondygnacji, więc trzeba było dodać łukowate sklepienia i podpory. Pomimo tego drobnego mankamentu sala robi wrażenie. Utrzymana w bieli, ozdobiona stiukowymi płaskorzeźbami, przypomina mi kościół świętych Piotra i Pawła w Wilnie. To taki rodzaj baroku, który lubię. Stąd idziemy w lewo do Sali Carlonego (nazwana tak od projektanta wykończeń). Z miejsca napadły na mnie iluzjonistyczne malowidła. Każdy centymetr ścian i sufitu był zakolorowany. Freski imitowały kolumny, przejścia do innych sal, balkony podniebne i otwarty dach. A nad dachem, pod niebem, nad głową widza (czyli mnie) swój triumf odbywała Aurora. Mnogość elementów zdobniczych, tłum bujnych postaci pod sufitem i fantasmagoryczna kolorystyka przyprawiła mnie o zawrót głowy i skłoniła do przejścia do następnych sal. 

     W kolejnych salach mieściła się austriacka (gwoli ścisłości, nie tylko austriacka) sztuka gotycka. Obrazy, rzeźby i płaskorzeźby. Średniowieczne skupienie (pierwotny wystrój pozostałych sal nie zachował się) przyniosło ulgę po barokowych fluktuacjach. Z początku skrzywiłam się na nieudolne postacie gotyckich malarzy. Jakieś takie powykręcane, kiepska perspektywa, nieporadności kompozycyjne. Po dłuższym oględzinom muszę jednak przyznać, że te przedstawienia mają w sobie niespotykany kiedy indziej realizm. Twarze, nawet te idealizowane, mają całkiem ludzkie zmarszczki na czole, wokół oczu i ust. Tłustemu żołnierzowi, który stoi pod krzyżem, owłosiony brzuchol wyłazi spod koszuli, a podbródek załamuje się pięciokrotnie. Król Baltazar ma frapującą brodawkę na łysawym czole. Gdzie indziej widać wcielenie podstępnika z niedogolonym rudym zarostem. Święty Jan, podczas składania Jezusa do grobu, ma oczy czerwone od płaczu i opiekuńczym gestem pociesza Marię. Ta, nawet podczas radosnej sceny koronowania w niebie, ma delikatne worki pod oczami. Nieziemskiego piękna dodają jej delikatne, brązowe rzęsy i błysk w oku. Po takiej kontemplacji mogłam się po raz drugi zmierzyć z Salą Carlonego. I wtedy dostrzegłam, że wystawiono w niej drewniane, gotyckie rzeźby nieznanego mistrza. Zaiste był on mistrzem! Ludzie wydawali się aniołami, a anioły o kształcie ludzkim odpływały wprost w zaświaty. Delikatne, złotawe barwy, miękki modelunek ciał i szat, twarze pełne słodyczy. Figury tworzyły z barokowym otoczeniem frapujące zestawienie. Tu złoto i tu złoto, ale w jakże różnym wydaniu! Tu spokojna, dostojna Maria, a tam pyszna, półnaga Jutrzenka. Pogańscy bogowie wpadają przy dźwięku prawie namacalnych fanfarów, bohaterowie chrześcijańscy falują przy dźwiękach niesłyszalnej muzyki sfer. Niebywałe doznania...

     Stamtąd przeszłam znów przez salę wejściową do drugiego skrzydła, gdzie umieszczono ekspresjonistów i pokrewnych. Głównie malarze, którzy mieli coś wspólnego z Austrią. Ogólnie zbiór przedstawiał raczej przygnębiające wrażenie. Agresywne, przygnębiające kolory, nakładane szczodrą ręką w krótkich maźnięciach. Nie, to nie dla mnie. Glutki farby aż odstają od płótna, jakby chciały uciec z tego strasznego czasu pierwszej połowy dwudziestego wieku. Większość tych prac wzbudziła we mnie co najwyżaj niesmak, ale jeden artysta przykuł moją uwagę i zawładnął sercem.

     Egon Schiele. Żył lat dwadzieścia osiem, ale włożył w swoje prace niebywałą siłę. Oddziałują wciąż z pełną mocą, chociaż powstały sto lat temu. Weźmy taki "Umarmung" ("Objęcie"). Doskonały temat na sielankowe przedstawienie. Lecz nie dla Egona. Egon zrealizował go na swój sposób. Widzimy dwa ciała, bo wyrażenie "dwoje kochanków" jakoś tu nie pasuje. Obejmują się nawzajem, ale ich ciała wypełnia niepokój, strach. Mięśnie są napięte, skóra w wielu miejscach pociągnięta trupiosiną barwą, nie wiadomo czy postacie chcą sobie okazać czułość, czy zamordować przez uduszenie. Włosy kobiety rozpełzają się na wszystkie strony. Przypomina to "Pocałunek" Muncha. Mężczyzna ma głowę przechyloną, opartą na ramieniu kobiety. Z jednej strony jakby chciał jej coś powiedzieć na ucho, z drugiej jakby opadła mu w chwili śmierci. Pościel, która ich owija nie jest miejscem schronienia. Jest zimna, ma agresywne zęby, wciąga, ale nie daje ciepła. Nawet trawa umiera w zgniłozielonym chaosie. Nigdy jeszcze nie widziałam tak przerażającej sceny erotycznej (bo "miłosnej" byłoby chybionym określeniem). Bez rekwizytów typu czaszka i zegary Schiele pokazał moc śmierci i zniszczenia. I to w sytuacji, w której najmniej byśmy się tego spodziewali. 

     Po "Umarmung" trafiłam na "Sonnenblumen", czyli "Słoneczniki". Podobne podejście do znanego tematu. Wariat van Gogh namalował swoje słoneczniki jasno i radośnie, ale szaleniec Schiele musiał i tu napuścić trupiego jadu. Dominują ciemny brąz i ciemna zieleń. Spomiędzy zmarniałych liści ledwo wystają główki kwiatów, którym daleko do promiennej obfitości pierwowzoru. Ukrywają się, zawstydzone swoją brzydotą spuszczają wzrok.

     Co zaskakujące, patrząc na obrazy Schielego, nie mogę się pozbyć wrażenia, że w stylu jest bardzo podobny do Klimta. Trudno mi precyzyjnie określić, w czym rzecz. Schiele wydaje mi się anty-Klimtem. Najłatwiej będzie mi to wyjaśnić na przykładzie "Tod und Mädchen" ("śmierć i dziewczyna" - kolejny motyw-klucz, który mistrz Egon bierze na warsztat po swojemu). Widzimy scenę w plenerze. Dwie postacie. Podobnie jak u Klimta ich ubrania są raczej polem wypełnionym teksturą niż odwzorowaniem rzeczywistych tkanin. Podobnie jak u Klimta głowy i kończyny wyłaniają się z obrazu tu i tam. I podobnie jak u Klimta, tło zlewa się z pierwszym planem i nie wiadomo do końca, co się tak naprawdę dzieje. Ale. O ile malarstwo Klimta jest peanem na cześć klasycznego (a jednocześnie, że się tak wyrażę, najpopularniejszego), bezczasowego piękna, o tyle Schiele jest piewcą brzydoty i rozkładu. Dziewczyna tuli się do śmierci, jakby ta była ostatnią pociechą i ratunkiem. Śmierć ją przygarnia ciepłym gestem, głaszcze po głowie. Ten gest przeraża. Przeraża, ponieważ jest jedynym przejawem uczucia w całym tym obrazie. Poza nim wszystko atakuje, przytłacza, przygnębia. Wszystko jest brudne, skażone i rozpada się.

     Po takim wstępie reszta zbiorów po prostu mnie znudziła. Wszystkim tym sztukom baroku, klasycyzmu, romantyzmu, biedermeier, impresjonizmu, secesji brakowało właśnie gotyckiego realizmu, tej zadumy nad niedoskonałym ciałem, które przejawia się w zepsutym zębie albo włosach wystających z nosa. Brakowało też głębi przeżywania i siły oddziaływania rodem z Schielego. Obrazki z tych epok oferowały mi podane w różny sposób, przy różnej kresce takie same wyidealizowane twarze kobiet bez jednej zmarszczki, poprawionych, napuszonych mężczyzn, róże, pomady, koronki, ckliwe widoczki, górki, jeziorka, ruinki i tak dalej, i tak dalej. Nawet perła w koronie kolekcji belwederskiej - Klimtowski "Pocałunek", nie wywołał we mnie głębszych emocji. I tak widziałam go już na tysiącach reprodukcji, więc czym się tu zachwycać? Klimt, w moim odczuciu, stał się zakładnikiem własnego stylu i trudno mi wyciągnąć z niego coś poza gloryfikowanym, ale też czysto akademickim, uładzonym, zestandaryzowanym kobiecym ciałem. Nie tym razem, panie Gustawie.

Keine Kommentare:

Kommentar veröffentlichen